Biotechnologia.pl
łączymy wszystkie strony biobiznesu
Czy naukowcy potrzebują wiedzy, jak skutecznie prowadzić badania przedkliniczne? Wywiad z dr. Robertem Dwilińskim, prezesem Fundacji PACTT
Czy naukowcy potrzebują wiedzy, jak skutecznie prowadzić badania przedkliniczne? Wywiad z d

Właściwe przeprowadzenie badań przedklinicznych ma ogromny wpływ na powodzenie projektu naukowego w procesie komercjalizacji. Zdarza się jednak, że naukowcy zapominają, jak ważne jest dostosowanie sposobu pracy do obowiązujących na świecie standardów. Lekiem na braki w tej wiedzy ma być uruchomiona niedawno Akademia Efektywnych Badań Przedklinicznych PACTT-Pfizer. W ramach przedsięwzięcia naukowcy dowiedzą się, jak prowadzić badania, by zainteresować nimi biznes i jakie możliwości oferuje im rynek polski i amerykański.

 

Kilka tygodni temu wystartowała pierwsza edycja Akademii PACTT-Pfizer, która ma zwiększać świadomość naukowców dotyczącą wymogów prowadzenia badań przedklinicznych. Zanim o tym porozmawiamy, chciałabym zapytać, jak kształtuje się świadomość Polaków w zakresie badań naukowych?

Większość społeczeństwa nie ma świadomości, jak wygląda droga od badań naukowych do uzyskania produktów. Powszechne wyobrażenie jest takie, że naukowcowi wpada do głowy pomysł, żeby zlać coś ze sobą z dwóch próbówek. Co więcej, robi to zupełnie sam (w przebłysku geniuszu) i tak powstaje lek. Potem ten lek pakuje się samoistnie w pudełeczko i w cudowny sposób migruje do apteki, gdzie każdy może kupić go w dowolnych ilościach. To obraz zupełnie nieprawdziwy. Od pomysłu do otrzymania efektów prac droga jest bardzo długa. Zwykle trzeba najpierw otrzymać grant. Potem w ramach któregoś z wieloletnich programów przeprowadza się kolejne etapy prac nad cząsteczkami chemicznymi. Powoli klaruje się wtedy, czy któreś z tych cząsteczek mogą mieć zastosowanie. Następnie zaczyna się testowanie, czy działa, czy nie występuje toksyczność. Dalej procedury zatwierdzające lek i plan wprowadzania na rynek. Dziś czas badań i komercjalizacji produktów jest bardzo długi. Zdarza się, że ktoś, kto finansuje je i rozwija, nie zdąży uzyskać z wynalazku korzyści finansowych. Przykładem może być nasz  flagowy wynalazek – Messenger RNA. W 1982 roku powstała grupa dedykowana badaniu tego typu zjawisk. W latach 1995-1997 powstały pierwsze patenty. Pierwsze rozmowy o licencjach odbyły się w roku 2011. A ostatecznie pieniądze, które wpłynęły z wynalazku do uniwersytetu, to lata 2016-2018. Prof. Edward Darżynkiewicz, który rozpoczął te badania, jest już na emeryturze. Dopiero teraz efekty tego sukcesu wpływają na jego konto. Inna sprawa, że mamy też do czynienia z coraz mniejszą liczbą przełomowych innowacji.

 

Rynek się trochę nasycił?

Raczej po prostu nisko wiszące jabłka zostały już zerwane. Obecnie wymyślanie kolejnych generacji technologii dotyczy rozwiązań tak skomplikowanych, że długi czas potrzebny na ich opracowanie i wdrożenie sprawia, że mało kto ma ochotę się nad nimi pochylać. Komu chciałoby się czekać 20 lat na sukces? W przypadku leków mamy kolejne fazy badań, na które potrzeba dużo pracy, dużo czasu i dużo pieniędzy. I tu dochodzimy do sedna. Naukowcy mają tendencję do lekkiego zapominania o tym, jak ważna jest praca zgodnie ze światowymi standardami. Część naszych badaczy nie ma świadomości, w jaki sposób należy prowadzić badania, żeby raport z nich był kompletny, i by dało się je sprzedać. Jeśli firma farmaceutyczna, do której trafi projekt, oceni, że jest on ciekawy, a jednocześnie odkryje, że np. liczba myszy użytych do badania była zbyt mała, zaproponuje za niego bardzo niską cenę (bo badania i tak trzeba powtórzyć) albo podpowie, żeby wrócić do laboratorium i przypomnieć o sobie za kilka lat.

 

Stąd pomysł na Akademię?

Uczelnia tak duża, jak Uniwersytet Warszawski, ma sporo wynalazków podzielonych na kilkadziesiąt dziedzin. Jeżeli szukamy bardzo konkretnego wynalazku dotyczącego np. farmacji, okazuje się, że mamy ich na UW kilka. Gdyby duże firmy farmaceutyczne miały spotykać się z każdym, kto ma tylko jeden, dwa wynalazki, nie robiłyby zapewne nic innego. Dlatego postanowiliśmy zebrać w ramach Centrów Transferu Technologii wszystkie wynalazki, które mogłyby pasować do danego obszaru zainteresowań. Kiedy mamy 15, a nie 3 produkty, stajemy się poważniejszym partnerem do rozmowy. We współpracy z Pfizerem zdecydowaliśmy się na zastosowanie formuły one stop shop. Firmie, która kieruje się do PACTT-u, oferowane są wynalazki nie z 1, a z 70 uczelni z całej Polski. Przeprowadziliśmy dwie edycje takiego one stop shop i okazało się, że choć mamy bardzo dużo ciekawych pomysłów, sposób prowadzenia przez naukowców badań był zaskakująco daleki od obowiązującego na świecie. I tak powstało zapotrzebowanie na Akademię.

 

Czy uczestnicy Akademii wiążą się z Pfizerem w jakiś szczególny sposób?

Nie. Z punktu widzenia uczestników jest to projekt, w którym jedyne, co muszą poświęcić, to czas. Mamy 5 zjazdów weekendowych. Poza tym nie ma żadnych zobowiązań. W toku tworzenia Akademii zrodziło nam się natomiast pytanie, czy naukowcy w ogóle będą zainteresowani tym projektem? Okazało się, że na 20 początkowo przewidzianych miejsc zapisało się prawie 150 osób.

 

Jak wybraliście Państwo uczestników? Domyślam się, że zgłosili się naukowcy z dużym dorobkiem…

Mieliśmy spory problem z selekcją. Oczywiście określiliśmy pewne wymagania progowe. Braliśmy pod uwagę, czy kandydaci mają jakieś zgłoszenia patentowe, współprace z firmami, są aktywni nie tylko na konferencjach? To pozwala mieć nadzieję, że zdobytą wiedzę wykorzystają w komercjalizacji. Pierwszy zjazd dotyczył mechanizmów komercjalizacji, rozumienia potrzeb odbiorcy. Akademia nie dotyczy tylko formalnych wymogów badań przedklinicznych. W programie mamy ochronę własności intelektualnej, aspekty prawne umów licencyjnych, ścieżki komercjalizacji. Zastanawiamy się, czego w całym procesie mogłoby zabraknąć, żeby zobaczyć realne efekty działań?

 

Część wykładowców to Amerykanie. Miałam przyjemność uczestniczyć w inauguracji Akademii i już w czasie rozmów panelowych widać było, jak różnice kulturowe wpływają na podejście do pewnych spraw. Oczywiście wpływ ma tu także rozmiar rynków w USA i Polsce. Jednak w świetle tych różnic zastanawia mnie, w jaki sposób wiedza przekazywana przez ekspertów z USA będzie mogła być wykorzystywana w polskich warunkach?

To było nasze główne zmartwienie – kogo zaprosić? Czy polskich praktyków, którzy powiedzą, jak teraz prowadzi się badania przedkliniczne w Polsce, czy ściągnąć ekspertów z Ameryki? Ostatecznie zdecydowaliśmy, że spróbujemy robić obie rzeczy naraz. Większość wykładowców to jednak Polacy. Amerykanie uczą np. o strategiach ścieżek komercjalizacji, bo my dość szybko musimy dojść do tych dobrych praktyk, które oni prezentują.

Warto podkreślić, że w Polsce najstarsze centra transferu technologii powstały dopiero 20 lat temu. Przy czym były one tworzone przez entuzjastów, którzy wiedzieli, że coś takiego jest za granicą. Po pierwszym etapie transformacji zaczęła budzić się świadomość, że nie będziemy nigdy tak bogatym krajem, jak Szwajcaria, jeśli Szwajcarom będziemy sprzedawać profile stalowe, a oni nam zegarki czy leki. Zaczęliśmy rozumieć, że aby dogonić kraje wysoko rozwinięte, trzeba robić produkty bardziej zaawansowane technologicznie. Wtedy powoli zaczęto myśleć, że gospodarkę w jakimś stopniu trzeba opierać na wiedzy. To wtedy centra transferu dostały pewne budżety, miejsce do działania, choć nie jest to jeszcze szczyt marzeń. Dla przykładu – nasz roczny budżet to 1,5 mln zł, a budżet Centrum Transferu Technologii na Uniwersytecie w Tel Awiwie (o połowę mniejszym od naszego) to 20 mln USD.

 

Czyli do tego światowego standardu jeszcze trochę nam brakuje?

Brakuje bardzo dużo, ale właśnie dlatego też warto pokazywać te amerykańskie wzorce. W Kalifornii jest 100 funduszy venture capital. One mają możliwość korzystania z finansowania firm ubezpieczeniowych. Runda finansowania w wysokości 50 mln USD na tamtym rynku nie jest niczym niewyobrażalnym. W Polsce nie ma możliwości – nawet teoretycznej – zdobycia takich pieniędzy. A tyle kosztują badania kliniczne.

Powinniśmy mieć tutaj fundusz, który może dać bardzo duże finansowanie, np. 200 mln zł, a druga agencja, taka jak PFR, mogłaby dać lub pożyczyć środki, które staną się wkładem własnym. W tej chwili finansowanie jest zbudowane tak, że można dostać ok. 50 mln zł. To zbyt mało. Poza tym nie ma chętnych, by dać wkład własny. Naukowcy muszą to wiedzieć, żeby w ogóle racjonalnie działać. Żeby napisać dobry proposal badawczy, a potem inwestycyjny dla spin-offu, który być może ściągnie finansowanie z zagranicy, dopóki nie ma go w Polsce. To oczywiście nie jest łatwe. W tego typu projektach mamy dwie bariery – odległości i ryzyka. Inwestowanie w projekt technologiczny, w którym jest wysokie ryzyko, jest dużym wyzwaniem.

 

Czy da się określić, jaki procent projektów realizowanych przez polskich naukowców wychodzi poza granice laboratoriów?

Trudno określić to jednoznacznie, odnosząc się wyłącznie do liczby, dlatego odpowiem przykładem. Na naszym uniwersytecie zespół prof. Jemielitego liczy 40 osób. Oni realizują wiele różnego rodzaju grantów. W wyniku wielu lat pracy powstały dwa patenty, które zostały sprzedane ostatecznie za ponad 1 mld USD. Ponieważ w Polsce nie dało się przeprowadzić badań klinicznych, badania przedkliniczne i kliniczne przeprowadziła firma niemiecka. Stworzyli rozwiązania terapeutyczne dla kilku różnych rodzajów nowotworów, zostały one sublicencjonowane do Sanofi, Roche i Pfizera. W efekcie kolejnych kilku lat pracy powstały kolejne patenty w tej grupie. Można teraz zapytać, czy skoro zrealizowano 10 grantów i powstały 2 patenty to oznacza, że tylko 1/5 badań jest komercjalizowana? Nie. Moim zdaniem 100% wyników ich badań jest komercjalizowanych. Badanie toksykologiczne samo w sobie pewnie nie jest komercjalizowane, jednak przyczynia się do komercjalizacji innych wyników prac. Szukając odpowiedzi na to pytanie, bardziej zastanawiałbym się, ile długoterminowych programów badawczych znajduje efekty komercyjne, a ile nie?

 

Dużo mówi się dziś o potrzebnie synergii świata nauki i biznesu. Akademia te światy łączy i ze sobą oswaja. Co po kilku latach działania Akademii chcielibyście Państwo osiągnąć? Do jakiej realnej zmiany doprowadzić?

Chciałbym, żeby efektem tej Akademii były raporty z wyników projektów badawczych, które będą satysfakcjonować przemysł, szczególnie farmaceutyczny. Chodzi o to, żeby naukowcy wiedzieli, co trzeba zrobić, by wyjść z wynikami badań naukowych do świata, jakich standardów dochować? Jeśli ta wiedza się rozprzestrzeni, doprowadzimy do trwałej zmiany w środowisku.

 

Czy są już plany na kolejną edycję Akademii?

To pokaże czas. Znaczącą rolę w organizacji Akademii odegrał dr Michał Kurzelewski, dyrektor medyczny w Pfizerze. Poświęcił nam dużo czasu, żeby stworzyć pomysł one stop shop i przekonać swoich szefów o wartości współpracy z nami. Na razie mogę mieć nadzieję na dalsze zaangażowanie Pfizera w projekt. Z drugiej strony zgłaszają się do nas już kolejne firmy, które chcą zorganizować taką Akademię np. poświęconą badaniom klinicznym. Jestem przekonany, i już to dostrzegam, że angażowanie naukowców i biznesu w tego typu działania przyniesie wymierne owoce dla całego środowiska naukowego.

--

Dr Robert Dwiliński – urodzony w 1965 roku, tytuły magistra i doktora uzyskał na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Na Uniwersytecie realizował projekty badań półprzewodników GaAs, SiC i azotków metali grupy III. W 1999 roku współtworzył firmę AMMONO specjalizującą się w produkcji monokryształów azotku galu (GaN), w oparciu o oryginalną metodę amonotermalną, chronioną wieloma międzynarodowymi patentami. Od momentu powstania do 2013 roku dr Dwiliński pełnił funkcję prezesa (CEO) tej spółki, która jest światowym liderem w produkcji najwyższej jakości podłoży GaN. Wynalazki tworzone w AMMONO i osiągnięcia w ich komercjalizacji przyczyniają się do dokonującego się obecnie przełomu w optoelektronice (lasery i diody LED z GaN) oraz elektronice (szybkie tranzystory mocy). Od roku 2015, dyrektor UOTT UW (Uniwersyteckiego Ośrodka Transferu Technologii UW).

KOMENTARZE
Newsletter