Jakie warunki zastane ćwierć wieku temu w Singapurze pozwoliły stworzyć w sumie 35 komercyjnych komputerowych map mózgu, co podejrzewam, że w Polsce brzmiało wtedy jak slogan z futurystycznego filmu?
Singapur zaryzykował, przyjmując do siebie człowieka z Europy Środkowo-Wschodniej, bardzo mocno kojarzonej wówczas wciąż z komunizmem. Większość osób, które tam zatrudniano stanowili Europejczycy, Amerykanie i Azjaci, wywodzący się z najlepszych uczelni w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Oczywiście nie było tak, że ja z góry dostałem finansowanie i swój własny zespół, a przyjechałem tam jako tzw. „visiting staff” na rok. Nie zmarnowałem danego mi czasu – zaproponowałem pewne koncepcje, zwłaszcza dotyczące badań obrazów medycznych, a także napisałem dwa zróżnicowane tematycznie artykuły. Pokazało to moje możliwości i wszechstronność, gdyż z jednej strony mówiłem o przetwarzaniu obrazów medycznych, a z drugiej – zaprojektowałem gotowe architektury komputerowe do szybkiej wizualizacji. Zaowocowało to przedłużeniem kontraktu o kolejne dwa lata, kiedy to mogłem już utworzyć zespół, choć wciąż mając szefów nad sobą. Dopiero w 1997 r. otrzymałem swoje własne laboratorium, finansowanie oraz zyskałem względną niezależność w określaniu kierunków działań.
A czy tam też na naukowca patrzyło się wtedy głównie przez pryzmat publikacji i na ich podstawie wnioskowało o jego kompetencjach, czy to typowo nasze „rodzime” podejście?
Dla mnie publikacje nigdy nie były wartością nadrzędną, były zaś środkiem do osiągania właściwych celów. Żeby być dobrym naukowcem w Singapurze, musiałem jednocześnie wytwarzać własność intelektualną, składać patenty, robić produkty na rynek globalny, a do tego jeszcze publikować oraz kształcić studentów i doktorantów. To że dano mi przestrzeń pod postacią laboratoriów, nie zwalniało mnie z innych obowiązków – dalej opiekowałem się studentami (maksymalnie jednorazowo nawet do 40, a w sumie kilkuset), którzy realizowali u mnie różne projekty i uczyli się, pracując z moim zespołem. W Polsce wszyscy patrzą tylko na to, żeby publikować i żeby był duży impact factor, w Singapurze dostawałem konkretne wytyczne od pracodawcy. Operując studenckim systemem oceniania, jeśli realizowałem te wytyczne – byłem oceniany na 3, ale tylko w momencie, gdy znacznie przekraczałem je i robiłem coś ponad – mogłem marzyć o 5, która była równoznaczna z dalszym finansowaniem. W momencie, gdy spełniałem, a nawet przekraczałem to, czego ode mnie wymagano, nie było już ważne to czy kształciłem się w USA czy nie, bo przynosiłem korzyści gospodarce krajowej i zapoczątkowałem kilka nowych form współpracy międzynarodowej. W Polsce zaś widzę pewne ograniczenia, ale też nieścisłości. Z jednej strony wszyscy podkreślają znaczenie publikacji i wysokiego impact factor, z drugiej mam na swoim koncie 560 publikacji, a w dalszym ciągu nie dostałem żadnego finansowania ze środków publicznych w przeciągu 2 lat od chwili powrotu do kraju…
Napotkane zagranicą warunki nauczyły Pana myślenia biznesowego?
Tak, ale w rozumieniu umiejętności, jak komercjalizować wyniki badań naukowych. W Polsce naukowcy publikują, czekają cierpliwie i liczą, że inwestor sam się u nich pojawi, ja zaś działam inaczej. Jeśli mam jakiś pomysł, robimy prototyp i udaje się na dużą konferencję, np. Radiological Society of North America Meeting (60 tysięcy uczestników, 700-1000 firm), przez tydzień dostaję miejsce, komputer i mogę pokazywać lekarzom i firmom zrealizowany pomysł. Jeżeli pojawia się wydawca, który chce ten prototyp wydać w postaci produktu elektronicznego i rozprowadać po całym świecie, firma, która chce kupić technologie, albo otrzymujemy nagrodę od stowarzyszenia za nasz pokaz – to dla mnie sygnały, że mam swoje prace dalej kontynuować. Instytucja będzie inwestowała we mnie pieniądze dalej tylko wtedy, jak zauważy, że te działania zwracają się z nawiązką. Wyrobienie tak rozumianego zmysłu biznesowego nie było kwestią zrobienia studiów MBA na Harvardzie, a wynikało z konieczność adaptacji do zastanych warunków, realizowania i rozszerzania swoich projektów. Taką strategią zastosowaliśmy w przypadku prezentacji na temat udarów mózgu w latach 2005-2008 – coroczne nagrody doprowadziły nas do wielu patentów w tym obszarze.
W tych warunkach z sukcesami funkcjonował Pan 24 lata, wracając niedawno do Polski. Skąd pomysł powrotu, pomimo bardzo ugruntowanej pozycji zagranicą?
Przyczyn było kilka, ale najważniejsza to tęsknota za krajem, zwłaszcza po tak długim czasie na emigracji. Pokusy wygodnego życia są oczywiście ogromne – praca w pięknym, ciepłym, równikowym, dobrze zorganizowanym Singapurze, a emerytura w Tajlandii nad basenem, pod palmami. To cudowna wizja, ale nie moja… Ja uważałem, że w Polsce są szalone możliwości, przede wszystkim mamy tutaj masę utalentowanych, młodych ludzi. Dodatkowo zdecydowałem się na powrót tuż przed zmianą polityczną w kraju i zakładałem, że jak zmieni się frakcja rządząca, będzie im zależało na sukcesach i będą chcieli przyciągnąć takich ludzi jak ja. I tu pojawia się kolejną sprzeczność – jestem zapraszany do rad, m.in. u panów wicepremierów Jarosława Gowina (Narodowy Kongres Nauki) czy Mateusza Morawieckiego (Polski Fundusz Rozwoju) i pana Marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego, ale od strony rządowej nie ma wciąż perspektyw sfinansowania budowy Polski Innowacyjnej, na którą składać by się miały: Polskie Technopolis z centrami doskonałości prowadzone przez wybitnych Polaków z zagranicy będących jednocześnie naukowcami, innowatorami i entreprenerami, Polskie Centrum Neurotechnologiczne jako pilotażowe centrum doskonałości, Europejskie Inkubatory Akademickie oraz Polska Dolina Krzemowa (wraz z Dolinami Regionalnymi). Polska Dolina Krzemowa, mówiąc obrazowo, winna być jak wielkie i ruchliwe lotnisko, z którego będą startowały na cały świat polskie produkty i technologie, a lądowały polskie talenty powracające ze świata do kraju. Nawet nie miałem szansy konsultacji mojego projektu z decydentami. Do tej pory próbowałem iść ścieżką rządową, bo mi nie zależy na swojej firmie, a na instytucie, który będzie generował naszą krajową własność intelektualną i pełnił rolę inkubatora, stwarzającego młodym ludziom takie warunki, żeby nie musieli wyjeżdżać zagranicę, a w kraju tworzyć start-upy i stąd wchodzić na rynek globalny. Nie chodzi też o to, by nasza utalentowana młodzież pracowała dla obcej korporacji w kraju, bo to samo może robić zagranicą za lepsze pieniądze. Co innego, gdy pracuje dla gospodarki kraju, dla jego przyszłości. Ja zawsze będę im służyć wsparciem mentorskim. Takich osób ja jak jest z resztą więcej, ale wszystkich spotkał ten sam los – kiedy starali się o finansowanie w Polsce, zostali odrzuceni i dziś ich w kraju nie ma. Póki co motywacja jest, ale marzenia wciąż się nie spełniły. Aktywny jest co prawda sektor prywatny, który widzi możliwości w tym projekcie, ale jeśli na to przystaniemy, wejdziemy na zupełnie inną ścieżkę, czyli ścieżkę tworzenia kapitału dla danego inwestora, a nie dla dobra kraju.
I po dwóch latach spędzonych w Polsce i zmianie władzy dalej uważa Pan, że uda się zbudować Polską Dolinę Krzemową w oparciu o środki publiczne?
Jakiś czas temu, przed wywiadem telewizyjnym, w kuluarach, prowadzący program redaktor zapytał się mnie, czy wiem, że Polska na temat mówienia o innowacyjności (tj. pod postacią szkoleń, konferencji, portali itp.) wydała już 5 miliardów złotych? Odparłem, że tylko za połowę tej sumy moglibyśmy utworzyć 20 centrów doskonałości, finansowanych na 10 lat, ściągnęlibyśmy wybitnych Polaków i prawdopodobnie bylibyśmy w tych 20 dziedzinach w czołówce światowej. Ta myśl pomaga mi wierzyć, że da się dojść do tego celu, ale faktycznie nie wiem czy dzięki finansowaniu publicznemu. Kiedy w Radzie Narodowego Kongresu Nauki u wicepremiera Gowina rozmawialiśmy o tym, jak umiędzynarodowić polską naukę i jak podnieść jej poziom, dałem przykład Politechniki w Lozannie. Póki nie zapadła któregoś dnia decyzja, że zostanie tam zbudowana światowej klasy uczelnia, że ściągnięty zostanie wybitny szwajcarski naukowiec ze Stanów jako rektor, a on za sobą przyciągnie kolejnych Szwajcarów z zagranicy jako dziekanów - była to jakaś lokalna, trzeciorzędna placówka. W tej chwili jest to jedna z najznakomitszych uczelni na Starym Kontynencie, ale tą pozycję zawdzięcza pewnej strategicznej decyzji, bardzo zbieżnej z moją koncepcją ściągania do Polski naszych naukowców rozsianych po świecie. Kiedy ja coś w kraju takiego proponuję, nie jest to przychylnie przyjmowane.
Czyli warto rzucić się na głęboką wodę, zamiast brodzić przy brzegu…
Tak by było idealnie, ale jestem otwarty na modyfikacje mojej koncepcji. Skoro nie chcemy dużego ryzyka, utwórzmy trzeci kampus na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, który funkcjonowałby na wyżej wymienionych zasadach. Pokażmy, że to działa, a jeśli nawet coś pójdzie nie tak w naszych warunkach – zobaczmy, co przeszkadza i co można zmienić. Cały czas popełniamy ten sam błąd – próbujemy zmieniać już istniejące, zamiast tworzyć nowe.
Niestety patrzymy krótkowzrocznie – tak jest szybciej, taniej i bezpieczniej, ale to wszystko i tak straci na znaczeniu, jeśli po 2020 r. nie będzie dotacji na te czy inne projekty…
Jeśli Polska teraz nie wykorzysta tego co ma, a ma ogromne talenty, to może bardziej sprzyjających okoliczności już nie mieć. Bo jeśli nie zrobimy tego mając około 100 miliardów euro dodatkowego wsparcia, to bez niego tym bardziej nie osiągniemy celu. Zmienią się dostępne środki, o ile takie znowu będą, ale zmieni się też mentalność, bo ludzie przestaną wierzyć, że zmiana jest możliwa. Mogę być tak pozytywnym, jak negatywnym przykładem, bo z jednej strony przekonuję ludzi, że mamy olbrzymią szansę i warto realizować moją wizję Polski Innowacyjnej, ale z drugiej zaraz ktoś powie: „No tak, przyjechał człowiek z doświadczeniem, próbował coś zrobić, prowadził rozmowy, ale mu się nie udało. To znaczy, że się nie da”. Przyjmuję więc do wiadomości to, że z czasem może być konieczna zmiana taktyki, nastawionej dziś stricte na środki publiczne.
Dziękuję za tą potrzebną rozmowę, bo liczy się każda kolejna para oczu, która to przeczyta.
Ja także dziękuję, że nie ograniczyliśmy się w rozmowie tylko do atlasów mózgu, ponieważ czytelników bardziej powinno interesować jak realizowałem swoje marzenia, a nie co to były za projekty. Wiadomo, że ktoś nie musi robić ponownie tego co ja, ale w oparciu o moje doświadczenia, może spróbować zastosować podobne metody komercjalizacji nauki.
KOMENTARZE