Wypłaszczyć krzywą zachorowań
Jak wynika z licznych analiz, między dniem, w którym doszło do zakażenia koronawirusem a momentem otrzymania pozytywnego wyniku testu, mija od 6 do 9 dni, średnio to 8 dni. W tym czasie chorzy (zwykle zupełnie jeszcze nieświadomie) przemieszczają się i przekazują wirusa dalej. Część zakażonych osób nie rozwinie żadnych objawów, nie będą zatem wiedziały, że same mogą zakażać. Część przechoruje wirusa lekko, a pechowa mniejszość z ciężkimi objawami COVID-19 trafi do szpitala. Jak wskazuje Krzysztof Szczawiński, wieloletni pracownik banków inwestycyjnych Goldman Sachs, JP Morgan, w tekście „No, Epidemics do not stop by Magic”, w analizie danych dotyczących wirusa należy się skupić na kluczowym parametrze, jakim jest średnia dzienna liczba zakażeń. Jeśli pomnożymy ten wskaźnik przez średnią liczbę dni, w jakich dana osoba rozprzestrzenia wirusa (czyli mniej więcej 8), otrzymamy średnią liczbę osób, które zakażą się każdego dnia. Jeśli liczba ta (R) wynosi powyżej 1 (gdzie 1/8 to 12,5%) rozwój epidemii przyspiesza. Jeśli spada poniżej 1, zwalnia też tempo epidemii. Rodzi się więc pytanie, co zrobić, by wskaźnik dziennych zakażeń nie szybował powyżej 1. Wiemy, że wprowadzane przez poszczególne kraje obostrzenia miały na celu utrzymanie zachorowalności na jak najniższym poziomie. Stąd zakazy publicznych zgromadzeń, zdalna edukacja i praca, a nawet wysokie mandaty za opuszczanie domu bez pilnej potrzeby. Inna sprawa, że zdaniem niektórych naukowców, zbytnia izolacja społeczeństwa może w ostatecznym rozrachunku przynieść więcej złego niż dobrego, wirus bowiem zostanie z nami na dłużej, a pozbawienie ludzi możliwości nabywania odporności stadnej przyczyni się do kolejnego wybuchu epidemii i to w krótkim czasie. Warto mieć na uwadze, że sama kwestia, czy i na jak długo odporność na SARS-CoV-2 jesteśmy w stanie rozwinąć, jest rzeczą sporną i wciąż jeszcze nierozwikłaną. Tak czy inaczej, nawet jeśli niektórym krajom udało się utrzymać wskaźnik dziennej transmisji wirusa poniżej 1 nadzwyczajne środki, które w tym celu podjęto, nie mogą obowiązywać w nieskończoność, choćby ze względu na słabnącą w tym czasie gospodarkę. Zluzowanie obostrzeń, o czym głośno mówi się już także w Polsce i etapowo realizuje, przyczyni się zaś do ponownego wzrostu liczby zakażeń. I wydaje się, że w przypadku tego typu koronawirusa jest to trend nieunikniony.
Trzeba budować odporność...
Ratunek może przynieść idea budowania odporności zbiorowej. Tutaj statystyki podpowiadają, że przy 1000 zainfekowanych osobach (gdzie R = 3) wirus rozprzestrzenia się na kolejne 3 tysiące. Jeśli jednak 20% z tych osób ma już zbudowaną odporność, tylko 2,4 tys. z nich ulegnie zakażeniu. Można sobie wyobrażać, jak wyglądałyby statystyki, gdyby odsetek uodpornionych wynosił więcej – 50, 60 czy 70%. Trudno jednak budować odporność zbiorową, kiedy społeczeństwo siedzi zamknięte w domach. Taki zabieg (przy założeniu, że odporność da się trwale budować, ale o tym dalej) nie jest proste z jeszcze jednego powodu. W każdej grupie społecznej mamy podgrupy bardziej lub mniej narażone i na wirusa i na jego skutki. Ciężkie objawy COVID-19 mogą rozwinąć osoby starsze, ale i młode z chorobami towarzyszącymi. Inne ryzyko zachorowania będzie dla potencjalnie zdrowego dziecka, inne dla chorującego przewlekle, np. onkologicznie. Jeśli ochronimy słabszych przed wirusem, możemy mieć nadzieję, że zbudowana przez zdrową część społeczeństwa odporność pozwoli im żyć w miarę spokojnie, tak jak to ma miejsce w przypadku osób, które z różnych względów nie mogą być szczepione. Chroni je bowiem właśnie zaszczepione społeczeństwo. Wspomniany już Krzysztof Szczawiński podaje, że odporność zbiorowa mogłaby powstać już przy zakażeniu 30% populacji, jeśli skoncentrowałaby się na tych, którzy są młodzi i zdrowi (czyli są potencjalnymi nosicielami wirusa bez szczególnych objawów). Jak tłumaczy, takie osoby mogłyby być widoczne np. poprzez noszenie specjalnych bransoletek, dzięki czemu mogliby ich unikać członkowie pozostałych grup. Po doprowadzeniu do pełnego zakażenia we wspomnianej grupie, po 2 miesiącach moglibyśmy zbudować odporność zbiorową, tracąc jedynie niewielki odsetek (choć nie wiadomo dokładnie ile) tych osób, ale ratując przy tym całą gospodarkę i całe grupy ryzyka.
Czy aby na pewno?
Większość zachodnich państw (Polska również) wybrała pierwszy model walki z epidemią. Maksymalna izolacja, a po pierwszym piku zachorowań luzowanie obostrzeń na tyle, by gospodarka mogła zacząć znów oddychać, a szpitalne oddziały nie zapełniły się zbyt szybko. Za przykład odmiennego – i bądź co bądź – szeroko krytykowanego podejścia wskazywana jest np. Szwecja, która nie zamknęła definitywnie ani szkół, ani restauracji, ani miejsc kultury. W gruncie rzeczy w obu modelach, choć inne są drogi, cel jest zbieżny – zbudowanie odporności społeczeństwa i odratowanie szybko zamierającej gospodarki. Jednak w świetle najnowszych doniesień może się okazać, że każda z tych dróg wywiedzie nas na manowce. Wiemy już o pacjentach (np. z Korei Południowej), którzy przechorowali SARS-CoV-2 i… znów są chorzy. Nie jest jeszcze jasne, czy przyczyna leży w aktywacji wirusa, który mimo negatywnego wyniku testu wcale nie zniknął z organizmu, czy może były to zupełnie nowe zakażenia. Wersja wydarzeń, w której wirus zdolny jest atakować jeden organizm po raz kolejny i to w dość krótkim czasie, może skutecznie zburzyć nadzieję na dwie, góra trzy słabnące fale epidemii. I pogrzebać obie strategie walki z SARS-CoV-2. W zasadzie może też pozbawić nas złudzeń, że jesteśmy w stanie w jakikolwiek sposób tę walkę wygrać. Ostatecznie może się bowiem okazać, że wirus – choć fizycznie martwy – wykaże się zadziwiającą wolą życia wewnątrz swoich ludzkich gospodarzy...
KOMENTARZE