Jak wskazuje nazwa schorzenia, osoby na nią cierpiące często ‘garbią się’, a wynika to z towarzyszących chorobie silnych bólów stawów. Do tego dołączają objawy grypopodobne, takie jak wysoka gorączka, bóle głowy czy nudności. Arbowirus Chikungunya wywołujący schorzenie przenoszony jest analogicznie do wirusa malarii. Wymaga on bowiem ‘nosiciela pośredniego’, którym są komary z rodzaju Aedes. Komar wprowadza do swojego organizmu wirusa w następstwie wypicia krwi osoby zakażonej, a podczas ukłucia kolejnego człowieka, zostawia w jego organizmie pasożyta wraz ze swoją śliną. Nie stwierdzono możliwości przenoszenia wirusa bezpośrednio między ludźmi. Dlaczego jednak zatem tyle słyszymy o wielkim problemie z malarią, a o chorobie chikungunya niewiele osób wie cokolwiek?
Wynika to zapewne z typu objawów choroby i jej skutków. Zakażenie wirusem powoduje bowiem wystąpienie w ciągu dwóch tygodni po ekspozycji objawów grypopodobnych, z których gorączka ustępuje w ciągu kilku dni bądź tygodni w zależności od kondycji układu odpornościowego chorego. W ponad 60-letniej historii zakażeń wirusem chikungunya nie stwierdzono przypadków śmiertelnych, a najcięższym do tej pory znanym skutkiem choroby są nieustępujące przez kilka miesięcy bóle i zapalenia stawów, które co prawda utrudniają normalne funkcjonowanie, jednak nie są szczególnie niebezpieczne. Zatem w porównaniu z malarią, na którą co roku umiera około 2-3 milionów osób, schorzenie to wydaje się być zupełnie niegroźne. Czy jednak na pewno?
Biorąc pod uwagę objawy choroby faktycznie wydaje się, że nie jest to nic strasznego. Przeciętny człowiek wyjeżdżając w rejony o podwyższonym ryzyku zakażenia będzie pamiętał o noszeniu ubrań z długimi rękawami i nogawkami, stosowaniu środków odstraszających komary, a w przypadku rozbijania obozów o używaniu moskitier. Poza tym pomyśli sobie ‘nawet jak coś złapię to trochę pocierpię i przejdzie’ – i we własnym egoistycznym kontekście będzie miał rację. Spróbujmy spojrzeć jednak na problem globalnie...
Niewiedza naukowców na temat tego jak zakażone komary dostały się na wyspę St. Martin oraz dwa potwierdzone przypadki zachorowań na niedalekiej Martynice mogą budzić bowiem pewne obawy. Przedstawiciele CDC (U.S. Centers for Disease Control and Prevention) wskazują, że wirus może się rozprzestrzeniać na inne wyspy karaibskie oraz ich okolice w najbliższych miesiącach. Dodatkowo fakt, że co roku około miliony mieszkańców Europy i Stanów Zjednoczonych podróżują na Karaiby znacząco zwiększa możliwość rozprzestrzeniania się wirusa.
Póki co nie ma jednak powodów do obaw, ponieważ między 1995 a 2009 rokiem stwierdzono już 109 przypadków choroby chikungunya w USA, które jednak nie doprowadziły do wybuchu epidemii w tym kraju. Najprostszym wytłumaczeniem zjawiska jest chłodniejszy klimat w tym rejonie świata uniemożliwiający występowanie komarów będących gospodarzami przenoszącymi wirusa. Należy jednak pamiętać, że od wielu lat choroba występowała w południowej Azji i wschodniej Afryce, a więc w niemałej odległości od wyspy St. Martin. ‘Nieproszonego gościa’ mógł zatem przywieźć turysta zakażony w innym rejonie świata. Rozprzestrzenienie się patogenu ułatwił również fakt, że układ odpornościowy mieszkańców tego rejonu nie miał nigdy kontaktu z tym właśnie wirusem, a co za tym idzie ludzie ci nie posiadają przed nim żadnej ochrony immunologicznej. Do zakażenia kolejnych osóby niezbędny jest jednak nadal owad. Naukowcy badający przypadki zakażeń na wyspie St. Martin podejrzewają, że za rozpowszechnienie patogenu w tym rejonie odpowiada Aedes aegypti żyjący również w cieplejszych częściach Ameryk. Niepokojący jest jednak fakt, że chikungunya może być przenoszona też przez Aedes albopictus, który żyje w chłodniejszym klimacie, a jego występowanie sięga aż do amerykańskiego stanu Connecticut. Nie można zatem zupełnie wykluczyć możliwości dostania się wirusa również do Europy i jego rozprzestrzenienia na nowym terytorium. Nie wiadomo bowiem w którą stronę zajdzie ewolucja patogenu dążącego do kolonizacji coraz większego obszaru...
KOMENTARZE