Biotechnologia.pl
łączymy wszystkie strony biobiznesu
Najprostsze pomysły mają największą szansę powodzenia
30.06.2009
wywiad z prof. Jerzym Gębickim, głównym założycielem Pharmena S.A.
Nie raz został wprowadzony w błąd i dlatego, niemal z przymusu założył firmę, która w końcu zajęła się komercjalizacją wyników jego badań. Wiara w sukces projektu zaowocowała stworzeniem w USA spółki wraz z największymi na świecie funduszami kapitałowymi. Za grzech rodzimych naukowców uważa brak cierpliwości.


Dlaczego, mimo licznych sukcesów na polu naukowym i spokojnej posadzie na Politechnice Łódzkiej zdecydował się Pan założyć firmę i rozpocząć przygodę z komercjalizacją?

- Na uczelni udało nam się wygenerować interesujące ‘know-how’. Wydawało się logiczne, że powinniśmy skontaktować się w tej sprawie z potencjalnym odbiorcą. Muszę jednak przyznać, że ta przygoda i zderzenie z komercjalizacją wyników naukowych była bardzo drastyczna. Ale od początku. Zawsze prezentowałem pogląd, że nasz projekt powinien być komercjalizowany globalnie. Udało nam się zainteresować firmę GlaxoWellcome, która podzielała moje zdanie. Współpraca układała się na początku pomyślnie, mieliśmy zapewnione finansowanie badań klinicznych. Polska dyrekcja firmy zauważyła jednak, że jest to dla nich szansa zaistnienia w ramach tak zwanej ‘local initiative’. W konsekwencji, gdy GlaxoWellcome połączyło się z firmą SmithKlineBeechem i zmieniła się dyrekcja, biuro w Londynie stwierdziło, że to jest przecież ‘local initiative’ i pieniądze na realizację projektu muszą się znaleźć tutaj, w Polsce. Przedstawiono nam ofertę, z której wynikało, że będzie to wdrożenie lokalne i wtedy powiedzieliśmy – nie. Przez kilka następnych miesięcy szczerze tego żałowałem, bo wydawało mi się, że znalezienie nowego partnera będzie łatwe, a było odwrotnie. Kontaktowałem się z wieloma firmami. Dyskutowaliśmy, ustalaliśmy szczegóły, ale gdy przychodziło do złożenia podpisu okazywało się, że jest to bariera przerastająca wszystkich prezesów. Byliśmy jednak przekonani, że projekt wart jest komercjalizacji, dlatego nie pozostało nam nic innego, jak założenie firmy. Pharmena powstała niejako z przymusu.


Wielu naukowców tworzy ciekawe projekty, ale nie wychodzi z nimi jednak poza mury uczelni.

- Rzeczywiście często zdarza się, że na uczelniach powstają racjonalne pomysły, ale ich twórcy chcą zbyt szybko pochwalić się nimi na konferencjach, publikować wyniki w czasopismach i nie zdają sobie sprawy z ważności ochrony patentowej. Bez niej nie tylko nie można swojego pomysłu dobrze sprzedać, ale co więcej – potencjalni nabywcy nawet nie zaproszą nas na spotkanie. Oni mogą kupić pomysł, zapłacić za badania, ale najpierw musi być wyjaśniona sytuacja prawna. Naukowcy dopiero zaczynają to rozumieć, a my wiedzieliśmy o tym od początku. Na ile było to zatem możliwe, staraliśmy się prowadzić prace własnymi siłami, ale doszliśmy do ściany.


Co było tą ścianą?

- Aby projekt zaistniał na rynku, potrzebne były pieniądze – na opracowanie opakowań, na produkcję, na dystrybucję. To już nie leżało w gestii uczelni. Ponadto zderzenie z tak konkurencyjnym rynkiem, jakim jest rynek kosmetyków medycznych, wymagało profesjonalnego zarządzania i marketingu, który my, naukowcy nie bylibyśmy w stanie zapewnić. Dlatego utworzyliśmy Pharmenę, w którą zainwestowała po kilku miesiącach Polska Grupa Farmaceutyczna i tym samym zabezpieczyła kwestie związane z dystrybucją. Prezesa zaprosiliśmy z Warszawy, z rynku ekonomicznego, który pracował w różnych instytucjach finansowych, przez co wiedział, jak zdobywać pieniądze i jak je rozsądnie wydawać. Dyrektorem do spraw badań i rozwoju została natomiast moja była doktorantka, która znała wszystkie zagadnienia od podszewki. I w ten sposób powstała firma, która chyba całkiem nieźle radzi sobie na rynku.


Czy władze Politechniki nie miały nic przeciwko takiemu obrotowi wydarzeń?

- Zarówno Rektor Krysiński, jak i Rektor Mayer byli nam bardzo przychylni. Nawet sami spotykali się z potencjalnymi nabywcami, ale w pewnym momencie po prostu nie miało to już sensu. Gdy powstała Pharmena i zwróciliśmy się do Politechniki o licencję, to wszyscy wiedzieliśmy, że jest to ostatnia szansa uratowania projektu. Nikt, dosłownie nikt nie chciał go wziąć.


Zapewne prezesi firm, które wtedy nie wierzyły w Państwa sukces, teraz plują sobie w brodę, bo tylko w pierwszym kwartale tego roku Pharmena wygenerowała zysk przekraczający 400 tysięcy złotych.

- Nie chcę już dzisiaj wracać do tamtych czasów i nie chcę wymieniać nazw firm, z którymi rozmawiałem, bo musiałbym brutalnie o nich mówić. Dlatego dobrze się stało, że związaliśmy się z PGF. To była jedyna firma, która niczego się nie bała. Jeśli chodzi natomiast o wyniki finansowe, to dodam tylko, że Pharmena działa ‘outsourcingowo’ i to był bardzo dobry krok. Jeżeli ktoś zrobiłby ewaluację firmy po bieżącej cenie akcji, to byłaby ona odległa od ewaluacji naszego projektu dermatologicznego. Działalność w obszarze kosmetyków medycznych nie jest aż tak ekspansywna, bo istotną część aktywności firmy pochłania projekt wdrożeniowy realizowany we współpracy z partnerami w Stanach Zjednoczonych. Pharmena prowadzi wielokierunkową działalność, ale zdajemy sobie sprawę, że jej przyszłość zależy od wielu czynników. Dlatego nie można się emocjonalnie przywiązywać do firmy, którą się stworzyło. Jeżeli sprzedaż będzie oznaczała lepsze rozwiązanie dla akcjonariuszy, to firma musi zostać sprzedana i już.


Ale chyba nie od początku przypuszczał Pan, że Pharmena odniesie sukces?

- Stworzyliśmy spółkę z najniższym kapitałem zakładowym, czyli 50 tysięcy złotych. Za te pieniądze niewiele można było zrobić. Mieliśmy jedynie zakończone wstępne testy kliniczne, wiedzieliśmy jaki ma być skład nowego produktu i jak powinno wyglądać opakowanie. Dlatego musiał się pojawić inwestor jakim była Polska Grupa Farmaceutyczna, bo to oni wyłożyli pieniądze, aby produkt trafił do aptek. Na ogólnopolskiej konferencji naukowej po raz pierwszy zaprezentowaliśmy nasz projekt, równolegle pojawiła się nasza pierwsza publikacja naukowa, pojawiły się artykuły w mediach lokalnych i ogólnopolskich, reklama telewizyjna. I nagle okazało się, że magazyny opustoszały, bo w ciągu tygodnia sprzedaliśmy kilkadziesiąt tysięcy opakowań. Odpowiadając zatem bezpośrednio na Pana pytanie - nie spodziewałem się, że sprawy potoczą się tak szybko, ale za to od początku wierzyłem w skuteczność produktu. Wiedziałem, czym dysponujemy więc byłem i jestem nadal przekonany, że odniesiemy sukces.


Wiara przede wszystkim?

- Trzeba wierzyć w sukces. Jego osiągnięcie w przypadku leków innowacyjnych wymaga jednak spełnienia dwóch podstawowych warunków. Po pierwsze lek musi działać, a jego skuteczność musi być potwierdzona w obiektywnych badaniach klinicznych, i po drugie – nie może szkodzić. Spełnienie obu tych warunków nie jest takie proste. Dowodem na to jest, że nawet tacy potentaci jak Pfizer zrezygnowali z działki ‘cardiovascular’, bo nie mieli dobrych nowych projektów z szansą na przejście procedur rejestracyjnych. Wszystkie ich dotychczasowe projekty naczyniowo-sercowe nie przechodziły trzeciej fazy badań klinicznych, bo okazywało się, że na przykład lek świetnie działał, ale przy tym miał poważne efekty uboczne. Natomiast jeżeli mówimy o naszym chlorku 1-metylonikotynamidu to wiemy już na pewno, że jest to substancja bardzo bezpieczna. Teraz tylko musimy dobrać właściwą dawkę w aplikacjach doustnych.


Pana wynalazek sprzed wielu lat ma być podstawą sukcesu innowacyjnych leków?

- Powiedziałem sobie kiedyś, że nigdy nie będę już prowadził prac nad skomplikowanymi nowymi cząsteczkami. Mieliśmy propozycje nowych, oryginalnych substancji, które z jednej strony świetnie działały, ale badania wykazywały, że są przy tym szkodliwe. Życie nauczyło mnie więc, by trzymać się cząsteczek relatywnie prostych, najlepiej pochodzenia naturalnego. Wszystkie proponowane przez nas związki, które obecnie przechodzą badania są chemicznie proste, prostotą strukturalną porównywalne z aspiryną! Po raz kolejny okazuje się, że bardzo proste pomysły mają największą szansę powodzenia. To mnie wyróżnia wśród innych, którzy starają się tworzyć bardzo złożone cząsteczki, a ich zrozumienie nie jest już takie oczywiste.


Jako pierwsza polska firma biotechnologiczna zdecydowali się Państwo prowadzić badania w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego?

- Dzisiaj nie ma sensu rejestrować leku w Polsce, bo koszty nigdy nie zostaną zrekompensowane z przychodów ze sprzedaży na terenie naszego kraju. Jeżeli produkt jest bardzo dobry, to musi przejść procedurę międzynarodowej rejestracji. Można to zrobić przez Europejską Agencję Leków, albo przez FDA w Stanach Zjednoczonych, bądź Kanadzie. Z racji, że dwa ostatnie kraje to 50 procent całego rynku, dlatego w praktyce uzyskanie rejestru FDA oznacza niemal automatyczne uzyskanie rejestracji w Unii Europejskiej i tym samym w Polsce.


Koszty są chyba jednak nieproporcjonalnie większe?

- Koszty są gigantyczne, ale również udało nam się je nieco obniżyć. Zakończone właśnie badania kliniczne prowadziliśmy w Kanadzie, a nie w Stanach Zjednoczonych. Obydwa kraje mają bowiem nieco inne prawodawstwo. W Stanach wszystkie badane substancje pochodzenia naturalnego i sztucznego trafiają do jednego departamentu. Tymczasem w Kanadzie istnieje departament leków naturalnych i departament leków syntetycznych. Nasz lek jest de facto lekiem syntetycznym, ale opartym na cząsteczce endogennej i w takim przypadku procedury toksykologiczne wejścia z badaniami do kliniki są dużo prostsze, a koszty niższe. Dodatkowo obydwie agencje - Health Canada i FDA – ściśle ze sobą współpracują i rejestracja w jednej jest uznawana przez drugą. Dlatego powstał pomysł prowadzenia badań w Kanadzie. Tak było łatwiej i taniej, bo nie musieliśmy robić pełnej toksykologii. Nie zmienia to faktu, że koszt trzymiesięcznego badania jednego pacjenta wyniósł ponad 20 tysięcy dolarów! Bez inwestora nie dalibyśmy sobie rady. Dlatego tak ważne było zrobienie badań pilotażowych, aby uwiarygodnić projekt. Jako strona licencjonująca ‘know-how’ musieliśmy być pewni, że jest ono na tyle mocne, by przekonać innych, aby wyłożyli pieniądze.


Łatwo było przekonać tamtejszych inwestorów?

- To była trudna przeprawa, ale i bardzo cenne doświadczenie. Prześwietlili dosłownie wszystko zanim przedstawili jakąkolwiek ofertę finansową. Oceniali nas powołani specjalnie do tego celu eksperci między innymi z Europy, którzy analizowali każdy szczegół od strony patentowej, formalnej i badań przedklinicznych. Wizytowali nawet szpital, w którym przeprowadzono badania pilotażowe. Ale udało się. W projekt wszedł fundusz Domain Associates, jeden z najsilniejszych w branży biotechnologicznej oraz brytyjsko-amerykański fundusz MVM.


Mimo to Pharmena również musiała zainwestować w przedsięwzięcie, bo mają Państwo prawie 20 procent udziałów w amerykańskiej spółce Cortia, która prowadzi te badania.

- Mieliśmy do wyboru dwie drogi realizacji projektu. Jedną z nich było zapukanie do drzwi firmy farmaceutycznej i podpisanie umowy licencyjnej, która określałaby między innymi procent od sprzedaży, jaki inkasowalibyśmy po wprowadzeniu leku na rynek. Oprócz tego otrzymalibyśmy tak zwany ‘milestone’, czyli swoistą rekompensatę poniesionych dotychczas kosztów z małą górką. To rozwiązanie nie wymuszałoby na nas wchodzenia kapitałowo do żadnej spółki. Jednak globalnie działające firmy farmaceutyczne nie są zainteresowane robieniem pierwszej czy drugiej fazy badań klinicznych. Szanse, że zainteresowałyby się naszym pomysłem, który przeszedł dopiero badania pilotażowe, były bliskie zeru. Dlatego wybraliśmy współpracę z funduszami. Tyle tylko, że one nie chcą wykładać pieniędzy od tak. Powiedzieli – dobrze, będziemy finansować projekt, ale skoro wierzycie w swój projekt, to zamiast ‘milestone’ otrzymacie udziały w spółce. Teraz już wiem, że obraliśmy dobrą drogę, by przejść proces komercjalizacji. Najpierw trzeba prowadzić badania własnymi siłami, potem założyć firmę i dociągnąć projekt do pewnego etapu, następnie zdobyć inwestora i dopiero na końcu, gdy trzeba zrobić komercjalizację na skalę światową, zapukać do drzwi firm farmaceutycznych.


Do osiągnięcia jakiego celu potrzebny był zatem zeszłoroczny debiut Pharmeny na rynku NewConnect?

- Muszę przyznać, że nie byłem do końca przekonany do sensowności tego posunięcia. To było jednak świetne rozwiązanie. Bo skoro udało nam się pozyskać fundusz, który finansuje badania, to za chwilę pojawią się ich wyniki i potrzebny będzie kolejny zastrzyk gotówki, by dokapitalizować spółkę. Skoro zabezpieczyliśmy sobie 20 procent udziałów w Cortii, to teraz chcemy ten status przynajmniej utrzymać i nie dać się rozcieńczyć. I my mamy pieniądze w kasie, które ściągnęliśmy z rynku, aby współfinansować projekt w Stanach. Gdybyśmy mieli tylko liczyć na opłaty licencyjne, to teoretycznie nie są one małe, ale szansa gwarancji ich wpływu w przyszłości w pełnej wysokości nie wydaje się do końca taka jednoznaczna. Rynek farmaceutyczny jest dość brutalny i szybko mogłoby się okazać, że nasze oczekiwane opłaty licencyjne znacznie stopnieją. A jak mamy udziały w firmie, która sprzedaje projekt, to jesteśmy tak samo ważnym graczem, jak fundusz, którego nie da się już tak łatwo wyprowadzić w pole.


Z perspektywy czasu, patrząc na siedem lat działalności Pharmeny, co uważa Pan za swój największy sukces w biznesie?

- Jeśli pomnoży Pan cenę akcji przez ilość udziałów, jakie mam w spółce to wynik będzie moim niewątpliwym sukcesem (śmiech). Ważny jest chyba również fakt, że obecne w ofercie Pharmeny produkty maja dobrą opinię pacjentów i wielu stałych odbiorców. Za ważny sukces uważam również wejście najsilniejszego funduszu kapitałowego do naszego projektu w Stanach.


Czy sukcesy w biznesie są dla Pana ważniejsze od tych osiągniętych na polu nauki?

- Sukces w biznesie nie byłby możliwy bez sukcesów na polu naukowym. Na uczelni pracowaliśmy w ramach projektu, w którym brało udział kilkanaście grup badawczych z różnych ośrodków. Zdobywaliśmy pewną wiedzę podstawową na temat substancji czynnej, którą Pharmena komercjalizowała. Wynikiem tych prac były liczne publikacje, dzięki którym środowisko biomedyczne w Polsce przekonało się, że to, co mamy, jest ciekawe i poważne. Teraz, bazując na tej wiedzy, zaczynają powstawać kolejne firmy, staramy się o pieniądze z Unii Europejskiej na kontynuację badań. Ten sukces jest wielotorowy. Rzeczywisty sukces w farmacji nie polega jednak na ciągłym mówieniu, że coś jest kandydatem na świetny lek, tylko doprowadzenie do stanu, by produkt znalazł się na półkach w aptekach.


Czyli prawdziwy sukces dopiero przed Panem?

- Tak. Z całą pewnością nie osiągnęliśmy jeszcze sukcesu.


Ma Pan dużo znajomych, kolegów naukowców, którzy tak jak Pan uwierzyli we własny projekt i zaczęli go komercjalizować?

- Nie. Jestem otoczony bardzo zdolnymi ludźmi, ale zarówno na uczelniach jak i w Polskiej Akademii Nauk nie rozumieją tej strategii komercjalizacji. Ja uczyłem się na własnych błędach i dzisiaj mógłbym się podzielić tą wiedzą z innymi, ale na razie nikt mnie o konsultacje nie poprosił (śmiech). Niektóre pomysły, o których dowiaduję się dzięki mediom, są naprawdę interesujące, ale nie mają już żadnej wartości. Autorzy zbyt wcześnie się nimi chwalą, upubliczniają wyniki badań, co jest zupełnie bez sensu. Trzeba czekać, cierpliwie czekać i w między czasie robić kolejne kroki na drodze komercjalizacji.


Zgodzi się Pan chyba ze mną, że tej cierpliwości naukowcy muszą się w końcu nauczyć? Bez komercjalizacji innowacyjnych projektów dystans między Polską a innymi krajami będzie się tylko powiększał.

- Polska jest niewątpliwie krajem o dużym potencjale. Nie potrafimy go wykorzystać jednak wcale nie z powodu środowiska naukowego. Brakuje nam rozumnych organizacji, które pomagałyby wykorzystać ten potencjał. Każda z dużych uczelni w Polsce powinna mieć doświadczonego doradcę od komercjalizacji wyników naukowych. Sami naukowcy z tym problemem sobie nie poradzą. Biorąc najgenialniejszego profesora i każąc mu coś komercjalizować, to z dużym prawdopodobieństwem mogę powiedzieć, że zaraz na początku zostałby wyprowadzony w pole. Rzeczywistość i uwarunkowania pozanaukowe są dość brutalne. Znam przykłady ludzi w Stanach, którzy muszą się cieszyć promilami zysków ze swoich odkryć. Ta pomoc jest niezbędna.


Jak w poprawie sytuacji mogą pomóc pieniądze z Brukseli? Sam mówił Pan dużo o tym, że ich brak był na początku dużym problemem.

- Zdobycie pieniędzy na projekt to bardzo ważny element sukcesu. W przypadku rozliczania grantów ministerstwa nauki jak i tych pochodzących z Unii Europejskiej trzeba niestety jeszcze dużo zmienić. Jeśli udało się wypracować interesujące ‘know-how’, to nie można bezwzględnie, w określonym terminie uzależniać rozliczenia projektu od uzyskania patentu. Oświadczenie kierownika prac, że wyniki są potencjalnie patentowalne powinno wystarczyć. Takie podejście prezentują już decydenci, niestety praktyka wygląda inaczej.


Myśli Pan, że dzisiaj jest łatwiej zdobyć pieniądze, niż wtedy, kiedy Pan zaczynał swoją przygodę z komercjalizacją?

- Kryzys, szczególnie w Stanach Zjednoczonych jest bardzo zauważalny i przypuszczam, że byłoby bardzo ciężko zdobyć teraz inwestora dla naszego projektu. Wiele zależy jednak od pomysłu i ludzi, którzy go prezentują. Jeśli ktoś nie ma reputacji i na dodatek sam nie wie, czym tak naprawdę dysponuje, to zdobycie pieniędzy może się okazać barierą nie do przejścia. Na dobry i odpowiednio zaprezentowany projekt zawsze znajdzie się jednak amator. Nie tylko w Polsce, ale i na świecie mamy bowiem deficyt dobrych projektów, szczególnie w farmacji. Dla mnie zdobycie środków nie jest już dużą barierą, bo proszę o nie tylko wtedy, kiedy jestem przekonany, że projekt rzeczywiście warto finansować. Pierwszym krytykiem pomysłu powinien być jego autor.


Jak by Pan zachęcił kolegów naukowców, którzy mają jakiś pomysł, ale nie wiedzą, co z nim zrobić, aby poszli w Pana ślady?

- Proponuję, by przygryźli wargi i starali się własnymi siłami pociągnąć go tak daleko, jak tylko się da. I gdy wydaje im się, że dotarli do ściany, rozejrzeli się wokół i poszukali nowych możliwości. Grzechem środowiska jest to, że robimy pierwszy krok, a wydaje nam się, że przebyliśmy kilometr. Problem w tym, że na tym etapie nikt od nas tego nie kupi i musimy to zrozumieć. Ponadto, jeżeli naukowiec jest przekonany o potencjale swojego pomysłu, powinien partycypować w jego kosztach. Często słyszę od kolegów, że oni by chcieli niewiadomo ile pieniędzy na badania, patenty, chcieliby mieć udziały w spółkach, ale za wszystko ma zapłacić uczelnia. Gdyby mieli partycypować w kosztach, to jestem przekonany, że 90 procent z nich by się wycofała. Muszą się nauczyć, że patent, to nie jest coś, co zdobywa się, by oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. Przy swoim biurku mogę potencjalnie tworzyć jeden patent ‘na tydzień’, tylko po co?! Jeżeli wydaje nam się, że mamy coś dobrego, to trzeba trochę z tym pomysłem pożyć, przemyśleć go, rozważyć różne warianty. Ta samokrytyka jest bardzo potrzebna. Wszystkie nasze działania muszą mieć ekonomiczną rację bytu, bo jeżeli jako twórcy nie będziemy rozumieli, w jaki sposób można na tym zarobić, to jak przekonamy innych?


Po wszystkich doświadczeniach czuje się Pan dzisiaj nadal naukowcem czy raczej biznesmenem?

- W stu procentach czuję się naukowcem, który ma niezłą orientację w biznesie. Nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek przesiadł się zza biurka w instytucie za biurko w jakiejś firmie. Niezależnie od tych wszystkich działań komercyjnych tworzymy z kolegami z Politechniki i innych uczelni dobre rzeczy pod względem naukowym, publikujemy również dobre prace. Natomiast z całą pewnością zmieniło się moje podejście. Starając się o granty dajemy jasny sygnał, dlaczego chcemy to robić. Nie prowadzimy już wysublimowanych projektów czysto poznawczych , choć zdaję sobie sprawę, że tylko w nielicznych przypadkach pojawia się perspektywa praktycznego wykorzystania tej wiedzy.


Dziękuję za rozmowę.



* Prof. dr hab. Jerzy Gębicki jest związany z Politechniką Łódzką od czasów studiów na Wydziale Chemicznym w latach 1964-69. Aktualnie pełni funkcję dyrektora Instytutu Techniki Radiacyjnej PŁ. Odbył długoterminowe staże w kilku ośrodkach naukowych w USA i Szwajcarii. Zainteresowania naukowe łączą się z chemią rodniko-jonów, chemią ksenobiotyków oraz projektowaniem i molekularnymi mechanizmami działania nowych substancji leczniczych. Jest autorem ponad 120 publikacji w czasopismach o cyrkulacji międzynarodowej, kilkudziesięciu patentów oraz kilku wdrożeń. Był wielokrotnie nagradzany i wyróżniany, między innymi: medalem im. J. Zawidzkiego PTCh, medalem im. M. Skłodowskiej-Curie PTBR, Subsydium dla Uczonych FNP oraz nagrodą Premiera RP.
KOMENTARZE
Newsletter