Jakie cele postawiono przed CePT-em?
Centrum Badań Przedklinicznych i Technologii (CePT) powstało w ramach Programu Operacyjnego „Innowacyjna Gospodarka” i było inwestycją rzędu 100 mln euro. Jest to największy kampus typu LifeScience w Polsce. Naszą ideą było zebranie uznanych jednostek naukowych wokół badań przedklinicznych. W ten sposób w projekt, koordynowany przez Warszawski Uniwersytet Medyczny, zostały zaangażowane także instytuty Polskiej Akademii Nauk, które prowadzą badania podstawowe. CePT jest strukturą rozproszoną – poszczególne jego fragmenty znajdują się w różnych instytucjach na Kampusie Ochota i każda działa w obrębie swoich kompetencji. Komisja Europejska, kiedy zatwierdzała ten projekt, wymagała od nas nie tylko współpracy między tymi instytucjami, ale przede wszystkim kooperacji ze światem zewnętrznym, czyli z firmami.
I z tą kooperacją chyba jest najwięcej problemów. Czego oczekują naukowcy, czego przedsiębiorcy i dlaczego tak trudno jest znaleźć im wspólny mianownik?
Po pierwsze, inny jest oczekiwany horyzont czasowy badań. Podczas gdy dla nas optymalne okno realizowania badań wynosi ok. 3 lat, firmy najchętniej dałyby nam 6 miesięcy na realizację projektu. Dynamika naszych prac wynika przede wszystkim z tego, że są one realizowane głównie siłami doktorantów, a ponadto wymagają ustalenia odpowiedniego warsztatu i stworzenia pewnych procedur. Po drugie, czasami wydaje nam się, że zbyt wyrafinowana naukowo oferta z wnikliwą ekspertyzą nie trafia do firm, które borykają się z bardziej „banalnymi” problemami dotyczącymi maszyn czy opakowań. Po trzecie, Polska jest krajem, w którym przemysł biotechnologiczny czy farmaceutyczny jest dość embrionalny – dużych, poważnych graczy na rynku jest naprawdę niewielu. Instytut Nenckiego stara się jednak współpracować z każdym z nich w miarę możliwości.
Jedną z takich firm była Dr Irena Eris i to jednak pokazuje, że ta kooperacja jest możliwa - mamy zarówno wartość naukową w postaci istotnych publikacji, a także biznesową w postaci komercjalizacji.
Rzeczywiście – jesienią 2015 r. w pracowni mojej oraz prof. Jerzego Duszyńskiego zakończył się projekt Narodowego Centrum Badań i Rozwoju PBS1/B8/1/2012, którego beneficjentami byli Instytut Nenckiego PAN oraz Centrum Naukowo-Badawcze Dr Irena Eris. Efektem projektu było wprowadzenie kilka miesięcy temu na rynek dermokosmetyku z serii Pharmaceris V, produktu polecanego do ochrony i pielęgnacji skóry, wyrównywania jej kolorytu u pacjentów z problemem bielactwa i zmianami de-pigmentacyjnymi. Na szczęście projekt ten mogliśmy realizować właśnie w 3-letnim oknie czasowym, co nie demolowało pracy w laboratorium i nie wiązało się z koniecznością nagłego przestawienia grupy badawczej na zupełnie inne badania. Kilka tygodni temu pojawił się kolejny demoksmetyk z serii Pharmaceris H. Zaznaczyć należy, że za rok będziemy obchodzili stulecie powstania Instytutu Nenckiego, a według mojej wiedzy to pierwszy taki produkt w aptekach, na którego opakowaniu widnieje nazwa Instytutu Nenckiego… Jestem bardzo dumny, że taki projekt powstał w mojej pracowni, współpraca z firmą dr Irena Eris była wzorowa i co jest ważne dla mnie - w dobrej, twórczej atmosferze. Przemysł kosmetyczny w Polsce jest jedną z niewielu specjalizacji krajowych, funkcjonujących w oparciu o krajowe firmy, niekontrolowane jeszcze przez duże kosmetyczne koncerny światowe. Zauważmy, że pomimo tego, iż produkt z sukcesem trafił na rynek, nie ujęło nam to cnót naukowych – w ramach projektu opublikowaliśmy bardzo dobre publikacje naukowe m.in. w „Journal of Investigative Dermatology”, czyli czasopiśmie numer 1 w dermatologii na świecie. Niedawno pojawiła się także kolejna publikacja w brytyjskim czasopiśmie „Biochemical Journal”, a kolejne prace są w przygotowaniu.
Zarówno naukowcy, jak i przedsiębiorcy są syci. Problemem tych pierwszych jest koncentracja stricte na „ściganiu się na publikacje naukowe”?
Dla instytutu naukowego zajmującego się badaniami podstawowymi opublikowanie wyników w uznanym, międzynarodowym czasopiśmie naukowym z wysokim impact factor jest często postrzegane jako ostateczne zwieńczenie pracy naukowców. Próba ewentualnej zamiany wyników tych badań na konkretny produkt, który trafi na rynek jest często postrzegana jako coś gorszego tzn. chodzenie na skróty. Musimy zrozumieć, że współpraca z przemysłem nie oznacza robienia marnej nauki, a wprost przeciwnie – jeżeli chcemy szukać jakiegoś przełomowego produktu, to przykład świata pokazuje, że musi on być oparty na fundamentalnym odkryciu naukowym (tak było m.in. z tranzystorem czy odkryciem zjawiska magnetycznego rezonansu jądrowego).
Mówimy o współpracy nauka-biznes, ale nawet jeśli chęci będą z obu stron, to wciąż pozostaje wyraźna krótkowzroczność organów władzy – czy znaczenie badań podstawowych wciąż jest marginalizowane przez urzędników?
Doskonale pamiętam, kiedy kilka lat temu gościłem na najważniejszej konferencji biofizycznej na świecie Biophysical Society Meeting, która co roku odbywa się w Stanach Zjednoczonych. Zainteresował mnie szczególnie temat jednej z sesji – „Problemy nauki amerykańskiej”. Zwrócono tam uwagę na to, że decydenci, politycy coraz bardziej skupiają się na tym, by osiągnąć wszystko podczas jednej, czteroletniej kadencji, więc chętniej i częściej finansują badania, które szybko mają wprowadzać produkt na rynek i to najlepiej jeszcze lek na raka! Agencje rządowe w USA uważały, że kapitał poświęcony na badania podstawowe to „znikające pieniądze” – jest z nich publikacja, ale nie wynika z tego nic w rozumieniu biznesowym. Jest to myślenie jak najbardziej błędne i krótkowzroczne – co prawda „wrzucając” pieniądze w badania podstawowe, istotny rozwój technologii czy powstanie nowego produktu trwa 30-40 lat, to jednak będzie on w przyszłości napędzał gospodarkę kraju lawinowo! Znów przywołam przykład rezonansu magnetycznego, którego odkrycia dokonano już w latach 50., jednak dopiero pod koniec minionego wieku wytworzył się ogromny przemysł diagnostyki medycznej, wykorzystujący tą technikę w obrazowaniu. Warto zachęcać instytucje naukowe do współpracy z przemysłem, ale nie marginalizować przy tym badań podstawowych, które to są fundamentem późniejszego atrakcyjnego i wartościowego produktu.
Czyli Stany Zjednoczone, które przez lata były postrzegane jako „ziemia obiecana” też mają jakieś problemy. Może w takim razie te nasze marzenia o „american dream” są trochę przerysowane?
Na pewno amerykańskim naukowcom nie wolno odbierać ich zasług, ale może warto spojrzeć na inne kraje, z których doświadczeń mogłaby czerpać Polska? Bardzo ciekawym jest tu przykład Izraela – badania typu high-tech to fundament ich gospodarki. To kraj wysoko sklasyfikowany we wszystkich rankingach innowacyjności. Zlokalizowana jest tam m.in. znana na całym świecie wiodąca instytucja naukowa Weizmann Institute of Science, z której laboratoriów firma Yeda dokonuje transferu technologii, zbierając z rynku miliony dolarów rocznie. Przykład Izraela jest o tyle cenny, iż w latach 50., pomijając kwestie politycznych konfliktów w tym rejonie, był to kraj typowo rolniczy, a dziś opierają swój przemysł o biologię molekularną, biotechnologię i nauki pokrewne. Widzę tu pewną analogię do Polski – w XIX w., kiedy w Niemczech czy Francji dochodziło do rewolucji przemysłowej, nasz kraj zmagał się powstaniami, ze styczniowym na czele. Ponadto jakby nie patrzeć dziś wciąż jesteśmy krajem rolniczym…
Są analogie to prawda, ale są też istotne różnice, między innymi wydatki na B+R w ramach PKB – Polska a Izrael to pod tym względem dwa inne światy…
Zdecydowanie – w Polsce nakłady PKB na badania i rozwój na poziomie zaledwie 0,7% są prapoczątkiem wszystkich problemów związanych z transferem technologii (dla porównania Izrael przeznacza na ten cel ponad 4%, to więcej nawet niż Japonia czy Stany Zjednoczone!). Nasze Ministerstwo Nauki stawia tezę, że polska nauka prezentuje bardzo nienowoczesne podejście i mało daje od siebie, ale jak pokazały badania – osiągnięcia polskiej nauki przy uwzględnieniu finansowania per capita naukowca są znaczne i większe niż w przypadku Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii. To oznacza, że jak na tak niskie nakłady, z polskiej nauki „wychodzi” bardzo dużo. Niezależnie jednak od tego jaki model transferu technologii zastosujemy, to niewiele się zmieni jeżeli finansowanie na badania i rozwój nie będzie na poziomie średniej europejskiej.
Zwłaszcza w biotechnologii nie da się zrobić nic korzystając tylko z biurka i komputera – tu są potrzebne liczne badania, zasoby naukowców, a co za tym idzie – wysokie inwestycje.
Otrzymamy tyle, ile sami włożymy. Na świecie na przemysł biotechnologiczny przeznacza się ogromne pieniądze i to generuje nowe produkty i bogactwo rynku. Tego nie da się osiągnąć za pomocą kartki i ołówka. W CePT-cie, w ramach Centrum Neurobiologii Instytutu Nenckiego zakupiliśmy bardzo dobrej jakości aparaturę, stąd prawdopodobnie w Instytucie Nenckiego mamy najlepsze laboratorium obrazowania biologicznego w kraju, ale ta aparatura, która jest dzisiaj numerem 1 na świecie, za 4-5 lat będzie już przestarzała, a za 6-7 będzie wymagała wymiany. Co więcej, generuje ona bardzo wysokie koszty zużycia energii czy napraw pogwarancyjnych. Potrzebujemy tych pieniędzy systemowych, bo też nie możemy oczekiwać, że firmy same przeniosą na nas znaczną część swojego kapitału. Taki model funkcjonuje w Europie Zachodniej, gdzie są wielkie, bogate koncerny, które mogą przeznaczyć na badania kolosalne, milionowe kwoty. W Polsce dla mniejszej firmy, która chciałaby stworzyć jakąś aplikację włożenie 100-200 tysięcy złotych mogłoby być wartością zaporową. Ogólna dyspozycja faktycznie jest taka, by przemysł współfinansował badania i takie są też wymogi konkursów, ale jak ma to działać, kiedy firm, które są w stanie wyłożyć oczekiwane przez decydenta pieniądze jest tylko kilka na rynku?
Oprócz tego, że mało jest pieniędzy do rozdysponowania, to chyba też ciężko przebrnąć przez całość biurokracji, aby uszczknąć trochę dla siebie?
Biurokracja to na pewno słabość naszego systemu – nauczyliśmy się obkładać papierami. Klasycznym przykładem było prawo o zamówieniach publicznych, gdzie zmiana tych przepisów na zbliżone do europejskich wymagała ogromnego wysiłku środowiska naukowego. Nasze przepisy były oczywiście bardziej restrykcyjne, wiązało się to z ogromną ilością papierów, co wszystko spowalniało. W badaniach naukowych czasami jest tak, że tworzenie pewnych procedur na najbliższy rok to jakiś obłęd, bo w ciągu miesiąca może się zdarzyć, że trzeba zakupić nowe odczynniki związane z określonymi badaniami, a tymczasem my mieliśmy z wyprzedzeniem przewidywać potrzeby na kolejny rok… Inny przykład – badania z wykorzystaniem zwierząt eksperymentalnych. Od 2-3 lat jest ogromna presja społeczeństwa, by te badania ograniczać, dokładnie kontrolować, bo tworzy się historie o niepotrzebnym męczeniu zwierząt. W swojej pracowni ja nawet nie chcę myśleć o badaniach z wykorzystaniem zwierząt, ponieważ nie warto tracić czasu na wszystkie procedury. Na szczęście w moje grupie badawczej realizujemy projekty, które są bardziej biochemiczne, biofizyczne i jakoś sobie bez tego radzimy, natomiast są pewne obszary nauki, takie jak neurofizjologia, gdzie wykorzystanie zwierząt jest fundamentalne dla prowadzenia nowoczesnych badań. Polska zabrnęła o jeden most za daleko. Zawód naukowca przypomina w Polsce działalność artysty malarza, który spędza większość czasu na zdobyciu z dużym wysiłkiem pędzli, farb i płótna, a kiedy to już wszystko zebrał - brak mu sił i czasu na proces twórczy. A i tak na koniec ktoś zapyta, czy to co wykreował jest tak naprawdę komuś potrzebne…
Zmienić system oparty na biurokracji jest bardzo ciężko, może łatwiej poszukać jakiegoś buforu, linku, który wyręczyłby naukowca w czytaniu licznych umów z firmami?
Na przykładzie Instytutu Nenckiego mogę zapewnić, że byłoby to właściwe rozwiązanie. Kiedy prowadzimy negocjacje z firmami to mam wrażenie, że rozmawiamy dwoma, różnymi językami. Przez lata wyśmienitym linkiem był dla nas Marcin Szumowski, który robiąc doktorat z fizyki atmosfery, szybko skierował się w stronę biznesu. To co jednak jest oparte na jednej osobie, zazwyczaj burzy się, gdy ta zmienia plany. Dziś Marcin Szumowski tworzy swoje firmy i osiąga na tym polu niemałe sukcesy, ale nam brakuje 2-3 osób, które połączyłyby pion naukowy i techniczny Instytutu Nenckiego (ok. 450 osób) z przedsiębiorcami. Zamiast czytać umowy, na których się średnio znamy, powinniśmy w tym czasie prowadzać badania, a firma rozmawiałaby z naszym przedstawicielem, który się na tym zna i nie musi nam tłumaczyć wszystkiego od podstaw.
Mogłoby to rozwiązać jeszcze jeden problem – braku zaufania naukowców do przedsiębiorców w obustronnych negocjacjach.
Jest taki termin jak zaufanie społeczne, tzn. że ludzie rozmawiając ze sobą, mają do siebie zaufanie i to jest w jakimś stopniu mierzalne i da się sklasyfikować kraje według uśrednionego poziomu zaufania, jakie panuje tam w relacjach międzyludzkich. Okazuje się, że w krajach skandynawskich kontakt między osobami opiera się na dużym zaufaniu, przy czym Polska wypada w tych rankingach raczej słabo. Jak to się ma do innowacji i transferu technologii? A no tak, że kiedy przychodzi do instytutu firma, która chce z nami współpracować, my z tyłu głowy mamy zakodowane, że na pewno chce nas oszukać, wykorzystać naszą własność intelektualną. Jeżeli ufalibyśmy sobie i byli otwarci na taką współpracę – nie balibyśmy się mówić o tym, co wymyśliliśmy, przekonani, że druga strona z przyczyn prawnych czy kulturowych nas nie oszuka. Z reguły kraje z wysokim zaufaniem społecznym, są wysoko w klasyfikacji innowacyjności. No, ale tego akurat nie da się określić przepisami, rozporządzeniami – to jest wpisane w naszą kulturę. Nie jest to oczywiście jakoś genetycznie zakodowane i niezmienne – po prostu jest to długotrwały proces.
Profesorowi Adamowi Szewczykowi dziękujemy za poświęcony nam czas i udzielenie obszernego wywiadu i jednocześnie wyrażamy dużą radość, że dzięki medialnej współpracy z Instytutem Nenckiego PAN oraz całym Centrum Badań Przedklinicznych i Technologii możemy z bliska obserwować ten proces.
KOMENTARZE