Dariusz Śladowski
- Od wielu lat wraz ze swoim zespołem naukowym pracowaliśmy nad nowymi organotypowymi hodowlami komórkowymi, wykorzystując przy tym biomateriały. Badaliśmy również zachowanie się komórek w kontakcie z nanomateriałami. To było ekscytujące obserwować jak komórki zmieniają swój wygląd i fizjologię pod wpływem otoczenia. W latach dziewięćdziesiątych wyhodowaliśmy własny model skóry ludzkiej . Obserwując postęp prac nad zastosowaniem komórek macierzystych w klinice, przyszedł pomysł na praktyczne zastosowanie zdobytej wiedzy. Pierwsze próby klinicznego zastosowania komórek macierzystych nie napawały optymizmem. Wyizolowane olbrzymim nakładem sił i środków komórki ginęły krótko po podaniu ich do organizmu biorcy. Jak się okazuje, głównym powodem był często brak odpowiedniego łoża naczyniowego oraz odpowiedniej niszy zapewniającej prawidłowy wzrost i różnicowanie podanych komórek.
Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku biostatycznych przeszczepów kości, które są przygotowywane w Zakładzie Transplantologii i Centralnym Banku Tkanek Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, gdzie pracowałem z przerwami od 1987 roku. Zastosowanie de witalizowanych (pozbawionych żywych komórek) przeszczepów kości powoduje, że przeszczepione matryce są zasiedlane przez komórki biorcy, stopniowo resorbowane i zastępowane nową tkanką kostną. Ten proces zwany jest obecnie regeneracją i może być indukowany również nie tylko przez przeszczepy, ale również przez odpowiednio zmodyfikowane biomateriały.
Obecnie wiadomo, że do prawidłowego funkcjonowania komórek macierzystych potrzebna jest nisza, rusztowanie, które po odpowiedniej modyfikacji i wszczepieniu może przebudować się w tkankę zgodnie z tym, jak je zmodyfikujemy. Wszczepy takie dają też możliwość stworzenia odpowiedniego łożyska naczyniowego dla przyszłej tkanki. Zastosowanie rusztowania kolagenowego umożliwia również w niektórych przypadkach eliminację konieczności izolacji komórek macierzystych. Komórki te same odnajdują niszę i osiedlają się w niej wypełniając ubytek tkanki. I właśnie nad tego typu rozwiązaniami pracujemy w Euroimplancie.
Jak większość polskich naukowców pracował Pan w zagranicznych instytucjach naukowych i zapewne mógł Pan tam zostać, a jednak zdecydował się wrócić do kraju. Dlaczego?
- Zdecydowały głównie względy rodzinne. Nie ukrywam, że na początku nie było łatwo. Za granicą zobaczyłem, że praca naukowca może wyglądać zupełnie inaczej i po powrocie trudno było się odnaleźć w polskich realiach, w których trzeba się mocno zastanawiać skąd wziąć środki na badania i na opłacenie zespołu.
Dlatego w 2006 roku zdecydował się Pan założyć Euroimplant?
- Jak często bywa tak i tym razem wiele zależało od przypadku. W pewnym momencie na swojej drodze spotkałem biznesmena czyli Andrzeja Kisielińskiego oraz specjalistę od rejestracji leków – Piotra Mierzejewskiego i wspólnie wpadliśmy na pomysł, by spróbować wykorzystać zdobytą wiedzę w praktyce. Nie oznacza to jednak, że zupełnie zerwałem swoje kontakty ze środowiskiem akademickim. Do dzisiaj pracuję na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym.
Prowadzenie własnej firmy jest chyba dużo bardziej stresujące niż praca na uczelni.
- Ale daje też o wiele większe możliwości. Na uczelni często zdarzało się bowiem tak, że świetne pomysły kończyły swój żywot w szufladzie. Tak było na przykład z zastawką sercową, która była tematem mojego doktoratu. To była modyfikacja zastawki biostatycznej zapewniająca jej odporność na wapnienie, główny powód ograniczający jej zastosowanie u młodych dawców. Udało się ją opatentować, nawet Profesor Religa przymierzał się do jej przetestowania na zwierzętach, ale wszystko skończyło się na projektach. Po paru latach firmy produkujące zastawki zaczęły modyfikować swoje produktyki, często w oparciu o moje założenia, a ja mogłem się tylko biernie przyglądać. Jeżeli nie powstałby Euroimplant, to i ten projekt wylądowałby zapewne w szufladzie.
Specjalistę od rejestracji leków zapewne łatwo było przekonać do Pana pomysłu. Jak udowodnił Pan jednak biznesmenowi, który nie miał nic wspólnego z biotechnologią, że inwestycja w inżynierię tkankową może przynieść bardzo duże zyski?
- Przede wszystkim trzeba przedstawić swój pomysł zupełnie inaczej, niż zwykle robią to naukowcy. Nie można przyjść i pokazywać skomplikowanych wykresów. To, co interesuje biznesmena to odpowiedź na pytanie: ile można na tym zarobić? W taki właśnie sposób do tego podszedłem. Za podstawę wziąłem raport przygotowany w 2003 roku przez Zjednoczeniowe Centrum Naukowe Komisji Europejskiej (JRC European Commission), gdzie pracowałem w latach 1998- 2003.
Raport ten obejmował szczegółowe dane dotyczące rynku inżynierii tkankowej w Europie: jaki jest jego potencjał, jakie są perspektywy, jaka jest konkurencja, co się dzieje w tym sektorze w Europie i jak wygląda Stary Kontynent na tle innych miejsc na świecie takich jak na przykład Stany Zjednoczone. Na podstawie tej analizy Komisja Europejska wprowadziła nową regulację prawną, która obowiązuje od 2008 roku i umożliwia obrót produktami inżynierii tkankowej pomiędzy krajami Wspólnoty. Pokazałem zatem raport, z którego wynikało, że w Stanach Zjednoczonych rynek ten wart jest 1,5 mld dolarów rocznie, a w tym samym czasie w Europie on praktycznie nie istniał. Jeszcze dwa, trzy lata temu transakcje opiewały zaledwie na kilkanaście milionów euro, a według przewidywań w 2012 roku powinno nastąpić zrównanie wartości rynku europejskiego i amerykańskiego. Przypuszczam, że ze względu na kryzys termin ten nieco się przesunie, ale i tak oznacza to, że w ciągu najbliższych kilku lat wartość rynku wyniesie 1,5 mld dolarów. Innymi słowy ten, kto wejdzie na niego teraz, ma szansę złapać niemały kawałek tortu dla siebie. Taki argument przemawia do wyobraźni.
Nie obawiał się Pan, jak zareaguje środowisko akademickie na fakt, że zakłada Pan własną firmę?
- Rzeczywiście trochę się obawiałem. Na szczęście okazało się, że nie było czego, spotkałem się z bardo ciepłym przyjęciem i chęcią współpracy, często bezinteresownej. Z resztą nie jestem jedyny. Dwóch znajomych naukowców z uniwersytetu też założyło własne firmy, w tym jedną biotechnologiczną. W środowisku jest coraz mniejszy opór wobec przedsięwzięć komercyjnych, o czym świadczą takie firmy jak Pharmena, Read-Gene czy Celon Pharma, za którymi stoją przecież naukowcy.
Pokonanie jakich barier wydawało się Panu najtrudniejsze, gdy w końcu powstał Euroimplant?
- Na pewno były to bariery biurokratyczne. Firmę założyły jednak trzy osoby. Andrzej i Piotr mieli doświadczenie w załatwianiu wszystkich możliwych pozwoleń, zdobywaniu pieniędzy, a ja wiedziałem co i jak należy zrobić, by stworzyć produkt. Obawiałem się także, czy uda nam się zdobyć dotacje unijne. Nie ukrywam, że bez nich byłoby nam bardzo trudno. 940 tysięcy złotych, jakie dostaliśmy zaraz na początku działalności w ramach Inicjatywy Technologicznej I, pozwoliło nam spokojnie kontynuować badania. Dlatego dzisiaj już wiem, że wstąpienie do Unii Europejskiej i pieniądze, na jakie możemy liczyć z tytułu naszego członkostwa to element, dzięki któremu możemy skutecznie konkurować z firmami z innych krajów. Na przykład moi koledzy z Anglii sami chcieliby wziąć się za podobne projekty, ale przyznają, że nie stać ich na stworzenie takich maszyn czy wyposażenie laboratorium. Otwarcie mówią: nie będziemy dla Was konkurencyjni, bo nie dostaniemy 60 procent dofinansowania na inwestycje. Dla mnie to jest ogromna satysfakcja, że tu, w tym kraju, można robić coś fajnego i nie trzeba wyjeżdżać, by tworzyć zaawansowane technologie.
A nie bał się Pan, że technologia się nie sprawdzi?
- Obawiałem się raczej, czy uda nam się przeskoczyć efekt skali. Nie zawsze bowiem to, co wytwarza się w laboratorium można z sukcesem produkować na masową skalę. Obecnie znajdujemy się w połowie drogi – zamiast mililitrów zaczynamy wytwarzać dziesiątki litrów.
Czyli nie uderzyli Państwo z dużego kalibru, tylko małymi krokami chcieli wchodzić na rynek?
- W połowie lat 90. w Stanach Zjednoczonych było kilka przykładów firm biotechnologicznych, których założyciele, naukowcy, przekonali potężnych inwestorów, by wyłożyli bardzo duże pieniądze na ich projekty. W efekcie miały powstać zaawansowane technologie porównywalne ze sztucznym sercem. Teoretycznie pomysły były możliwe do realizacji, ale wymagały minimum 10 lat badań. Tymczasem inwestorzy po 3-4 latach zaczynają się niecierpliwić, oczekują jakiś efektów. Dlatego podeszliśmy mniej ambitnie do naszych prac. Zgodnie z założeniami na początku chcieliśmy stworzyć małe laboratorium, jak to w Raszynie o powierzchni 500 metrów kwadratowych, w którym stworzyliśmy produkty prototypowe. Robimy krótkie serie, rejestrujemy preparaty i powoli wprowadzamy do sprzedaży. Wszystko po to, by udowodnić inwestorom, że jesteśmy w stanie zarabiać na tych najprostszych produktach i warto poczekać jeszcze kilka lat, aż wprowadzimy bardziej zaawansowane. Przed nami zatem kolejny ważny krok jakim jest budowa dużego laboratorium produkcyjnego. Możliwości obecnego budynku nie pozwalają bowiem zarzucić rynku produktami z logo Euroimplant, bo jak robimy preparat A, to cała linia ustawiona jest tylko pod tym kątem. Wszystko wskazuje na to, że inwestycja ruszy w tym roku, bo powoli podpisujemy już umowy dofinansowania w ramach kilku unijnych programów na sumę kilkudziesięciu milionów złotych. W rezultacie za rok, dwa, będziemy mieli unikalną w skali światowej bazę produkcyjną dla technologii, które opracowujemy tutaj w Raszynie.
Wspomniał Pan o inwestorach. Przyzna mi Pan chyba rację, że bardzo ważnym wydarzeniem w historii spółki był debiut na rynku NewConnect. To było świadome, zaplanowane działanie, czy zupełny przypadek?
- W pewnym sensie przypadek. Gdy dostaliśmy dofinansowanie w ramach Inicjatywy Technologicznej I, okazało się, że projekt został oceniony przez ekspertów jako jeden z najlepszych. W trakcie gali posadzili mnie w pierwszym rzędzie obok człowieka, którego wtedy jeszcze nie znałem. Po moim wystąpieniu podszedł i przedstawił się. To był Ludwik Sobolewski, prezes Giełdy Papierów Wartościowych. To on podrzucił nam pomysł byśmy weszli na rynek NewConnect, który wtedy dopiero się tworzył, bo jako firma biotechnologiczna idealnie pasowaliśmy do ich założeń. Zaczęliśmy intensywnie o tym myśleć. Zdaliśmy sobie sprawę, że skoro rynek na nasze produkty ma rosnąć gwałtownie, a my robimy małe kroki, to za te kilka lat nadal będziemy bardzo mali. Potrzebowaliśmy wobec tego pieniędzy z zewnątrz, by przyspieszyć rozwój. Wychodziłem ponadto z założenia, że skoro znajdą się inwestorzy indywidualni i instytucjonalni, którzy zobaczą konkretny projekt naukowy, mający poparcie w danych biznesowych i będą w stanie wyłożyć na niego pieniądze, to będzie to prawdziwa weryfikacja prowadzonych prac. I znaleźli się. To było istne objawienie, że w Polsce są już inwestorzy z górnej półki, którzy wchodzą w projekty opierające się przede wszystkim na know-how.
Poleca Pan tę drogę rozwoju, poprzez NewConnect, innym firmom?
- Zdecydowanie tak i to z kilku powodów. Po pierwsze jest to stosunkowo prosty ruch, gdyż władze giełdy jak tylko mogą starają się pomóc firmom, które zdecydowały się na debiut. Po drugie bycie publiczną spółką akcyjną powoduje, że partnerzy, tak biznesowi jak i naukowi, lepiej postrzegają firmę. W spółce z ograniczoną odpowiedzialnością nigdy tak do końca nie wiadomo kto i w jakim kotle mąci, a u nas wszystkie ważniejsze decyzje musimy przekazywać do publicznej wiadomości. Inwestorzy często zatem dzwonią, dopytują się i choć może się to wydawać nieco męczące, to tak naprawdę wynika z tego wiele korzyści. Mając swoje kontakty często są w stanie pomóc znaleźć jakąś drogę zbytu, załatwić taniej reklamę. Im przecież też zależy, by firma się rozwijała. Ponadto debiut każdej kolejnej spółki high-tech na NewConnect zwraca uwagę zagranicznych inwestorów na nasz kraj. Mają namacalny dowód, że tutaj wiele się dzieje w obszarze zaawansowanych technologii i sami zaczynają się zastanawiać, czy aby nie warto ulokować w Polsce swoich laboratoriów badawczo-rozwojowych.
NewConnect to przedsionek głównego parkietu. Kiedy zamierzają Państwo na nim zaistnieć?
- By na nim zadebiutować trzeba spełnić szereg kryteriów i na dodatek wiąże się to z jeszcze większą sprawozdawczością. Dlatego na razie o tym nie myślimy. Póki co skupiamy się na tym, by wykonać robotę, którą obiecaliśmy inwestorom w trakcie debiutu na NewConnect.
Wyniki Euroimplant za zeszły rok nie napawają jednak optymizmem. 1,3 miliona złoty starty to całkiem sporo.
- A która firma biotechnologiczna w trakcie opracowywania nowej technologii już na niej zarabia? Nie ma takiej możliwości. Czasami, gdy porównuję inne firmy, które wprowadzają na rynek jakiś innowacyjny produkt, to wręcz się dziwię, że my robimy to tak niskim kosztem.
Pharmena też pracuje nad nowymi lekami, a mimo to wypuściła w między czasie na rynek linię dermo kosmetyków, opartych na jej opatentowanej technologii i spółka zaczęła zarabiać. W pierwszym półroczu wypracowała zysk liczony w setkach tysięcy złotych. Państwo nie mogą robić podobnie?
- Gdybyśmy skupili się teraz na produkcji i sprzedaży, to opóźniłoby to wejście naszych produktów na ten rynek wart 1,5 miliarda dolarów. Musimy sobie powiedzieć szczerze – ta firma musi na początku inwestować w badania i rozwój. Owszem, rozpoczęliśmy sprzedaż pierwszego produktu, jakim jest EuroCare, ale to jest działalność dodatkowa.
Z Państwa zapowiedzi wynika, że nie zamierzają jednak na tym poprzestać.
- Będziemy rzeczywiście rozwijać produkcję, ale w naszym nowym laboratorium produkcyjnym, o którym już wspominałem. Mówiłem też już o tym, że dzięki takim produktom chcemy zasygnalizować naszym inwestorom, że jesteśmy w stanie wypuścić na rynek coś, co się sprzedaje. Technologia jest już zatem opracowana i pracownicy z działu R&D mogą się skupić na innych pracach.
Czy EuroCare to będzie jedyny tego typu produkt w ofercie firmy?
- Jeżeli chodzi o EuroCare to najprawdopodobniej powstanie wiele jego odmian. W momencie, gdy zaczęliśmy rozmawiać z potencjalnymi dystrybutorami i użytkownikami, to okazało się, że rynek na ten produkt i jego możliwe zastosowania jest dużo większy, niż przypuszczaliśmy. Rozbudowa linii kosmetyków powinna nastąpić na przełomie roku. Mniej więcej w tym samym czasie planujemy wypuścić na rynek pierwsze serie opatrunków. Ponadto prowadzimy prace nad podłożami do hodowli tkankowych zarówno do hodowli chondrocytów jak i osteoblastów. W obszarze naszych zainteresowań są również hodowle organotypowe typu przełyk czy materiały wszczepialne do indukcyjnych tkanek. Myślimy także o bioreaktorze wątroby. Na początku miałby zastosowanie w badaniach naukowych, a docelowo chciałbym zrobić z tego urządzenie pomagające osobom z niewydolnością wątroby, aby pomóc im przejść etap między niewydolnością a przeszczepem. Sam bioreaktor na bazie naszych materiałów kolagenowych mamy już opracowany i zgłoszony do urzędu patentowego. Prace powinniśmy zakończyć w perspektywie 2-3 lat.
Euroimplant istnieje od trzech lat i można powiedzieć, że właściwie nie ma konkurencji, bo firm biotechnologicznych ciągle jest w naszym kraju jak na lekarstwo. Co powinno się wydarzyć, by podobnych do Państwa przedsięwzięć było więcej?
- Przede wszystkim musi nastąpić zmiana mentalności. W kontekście naukowców chodzi głównie o to, by oprócz zdobywania wiedzy, opracowywania nowych rozwiązań i udowadniania, że działają, powinni od czasu do czasu zastanowić się, czy da się je zastosować w praktyce. Zmiana mentalności dotyczy także biznesmenów. Dzisiaj siedzą w swoich biurach i głównie narzekają, że nie ma dobrych pomysłów, w które mogliby zainwestować, zamiast wybrać się na uczelnię i ich poszukać. Jestem przekonany, że gdyby razem z naukowcami przeszukali niejedną szufladę, to na pewno by znaleźli coś interesującego. Pracując w Centrum Naukowym Komisji Europejskiej niejednokrotnie widziałem biznesmenów z Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii szukających nowości, które mogliby skomercjalizować. W krajach „starej Unii” to jest norma. Inną rzeczą jest jeszcze większa otwartość uczelni. Dlaczego tak trudno jest założyć firmę typu spin-off? Nie ma bowiem wypracowanych standardów w zakresie praw własności do wynalazku, nikt nie wie, ile tak na dobrą sprawę kosztują dane badania. Uczelnie muszą tym samym wypracować mechanizmy umożliwiające transfer wiedzy do gospodarki. Obecny galimatias sprawia, że bardzo dużo osób wyjeżdża za granicę i pomysły, nad którymi pracowali w naszych laboratoriach, wdrażają w życie gdzie indziej. Tym samym pieniądze zainwestowane w badania nie przekładają się na efekty gospodarcze.
Czyli z tą innowacyjnością nie jest u nas najlepiej?
- Wszystko wymaga czasu. Zmiana mentalności nie trwa pięć minut, podobnie jak wypracowanie pewnych standardów. Osobiście uważam, że jeśli choć jednej firmie obecnej na NewConnect uda się osiągnąć spektakularny sukces, to zachęci on innych, by podążyć tą drogą. Zamiast wyjeżdżać na zagraniczną uczelnię w celu chociażby zdobycia wyższej pensji, może będą rozważać zostanie w kraju, bo zobaczą, że tutaj też są możliwości.
Innymi słowy potrzebujemy przykładu?
- Myślę, że tak. Pozytywnego przykładu, który będzie nakręcać innych.
Tylko, że taki przykład może się pojawić za kilka lat, a do tego czasu skończą się środki pomocowe z Unii Europejskiej i będzie dużo trudniej o pieniądze na rozkręcenie firmy.
- Zgadza się. Dlatego jeżeli ktoś ma pomysł, to nie może czekać. Euroimplant, Pharmena, Read-Gene istnieją już dzisiaj i to jest nasza przewaga. Z drugiej strony też nie jest tak, że jak ktoś nie zdecyduje się na własną firmę już teraz, to wszystko będzie stracone. Za parę lat prawdopodobnie zostaną wypracowane mechanizmy wspomagające innowacyjne projekty podobne do tych, jakie są w krajach zachodniej Europy. Mam na myśli fundusze typu venture capital. Jeśli śmielej będą inwestować, to ich pieniądze zastąpią te płynące z Brukseli. Powtórzę jednak, że moim zdaniem teraz jest najlepszy moment do założenia własnej, innowacyjnej firmy.
Dziękuję za rozmowę.
*Dariusz Śladowski, wiceprezes Euroimplant S.A. Karierę naukową rozpoczął na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym w 1987 roku w Zakładzie Transplantologii oraz Centralnym Banku Tkanek. Od początku lat dziewięćdziesiątych zaangażowany w rozwój i praktyczne zastosowanie hodowli komórek i tkanek ludzkich dla potrzeb medycznych i toksykologii In vitro. Współautor podstaw procesu walidacji alternatywnych metod toksykologicznych przyjętych przez Unię Europejską jako obowiązujące przy wprowadzaniu nowych metod oceny bezpieczeństwa produktów. W połowie lat dziewięćdziesiątych praca przy pierwszym projekcie europejskim zakończonym wprowadzeniem nowej metody biologicznej opartej na testach alternatywnych (eliminujących potrzebę stosowania zwierząt) do legislacji Europejskiej. Od 2003 członek ESAC JRC Komisji Europejskiej. Od 2005 roku członek Krajowej Komisji Etycznej do spraw Eksperymentów na Zwierzętach. Od 2007 roku związany z Euroimplant S.A. Współautor ponad 10 wniosków patentowych oraz ponad 50 prac naukowych.
KOMENTARZE