Biotechnologia.pl
łączymy wszystkie strony biobiznesu
Biotechnologia nie jest szansą rozwoju Polski
10.08.2009
wywiad z prof. Mirosławem Millerem, prezesem Wrocławskiego Centrum Badań EIT+
Nie rząd, ani lokalni politycy czy władze uczelni, ale oddolne inicjatywy postępowych naukowców i przedsiębiorców są jego zdaniem w stanie zmienić Polskę w kraj innowacyjny. Pomóc mają im w tym środki płynące szerokim strumieniem z Brukseli. Nie ukrywa jednak, że taka droga rozwoju, szczególnie w początkowym okresie, spowoduje większe rozwarstwienie społeczeństwa. Sam marzy, by stworzyć, na wzór niemiecki, sieć instytucji łączących skutecznie naukę z gospodarką. Na pytanie, w jakim sektorze w Polsce tkwi największy potencjał, odpowiada bez wahania – na pewno nie w biotechnologii.

Od wielu lat mówi się o Polsce - kraj z dużym potencjałem w dziedzinie innowacji. Politycy wiele obiecują w kwestii wspierania innowacyjności, zarówno od strony finansowej jak i organizacyjnej. Teoretycznie można odnieść wrażenie, że rzeczywiście coś się dzieje, bo w niemal każdym mieście powstają inkubatory przedsiębiorczości. Tylko, że tak naprawdę ciągle jesteśmy zapóźnieni o dobre 20-30 lat w porównaniu do rozwiniętych państw Europy Zachodniej. Kiedy mamy zatem szansę stać się krajem innowacyjnym?


- Powoli już się stajemy. W odróżnieniu do Finlandii, Holandii czy Niemiec, których rządy uzgodniły pewien centralny plan rozwoju innowacyjności, nasza droga do tego celu będzie zupełnie inna. Jesteśmy krajem ludzi lubiących oddolne inicjatywy i coraz częściej mamy z nimi do czynienia. Patrząc na ten proces z boku, można odnieść wrażenie, że te nasze działania przypominają nieco ruchy Browna. My tymczasem szukamy różnych dróg dojścia do celu. Dobrze jest wymieniać się doświadczeniami, kopiować pewne rozwiązania i zmieniać je tak, by pasowały do polskich realiów. Tylko, że nawet one mocno różnią się między poszczególnymi regionami, dlatego to stawanie się krajem innowacyjnym będzie wyglądało zupełnie inaczej, niż na zachodzie Europy.

Nie można także zapominać, że Polska dopiero teraz staje się beneficjentem pomocy europejskiej. Z 67 mld euro, które już powoli płyną do kraju z Brukseli, znaczna część przeznaczona jest właśnie na przebudowę gospodarki, systemu nauki i innowacji. To właśnie z tych środków korzystamy przede wszystkim we Wrocławiu. I właśnie fundusze UE będą głównym źródłem finansowania przebudowy krajowego systemu innowacji, a nie środki z budżetu państwa. Weźmy za przykład Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka. Nazwa wskazuje, że są to pieniądze na rozwój gospodarki, ale tak naprawdę, to są środki przeznaczone głównie na naukę, a konkretniej na współpracę nauki z gospodarką. I są to o wiele większe sumy, aniżeli kiedykolwiek wcześniej były przeznaczone w budżecie. Tylko, że dostęp do nich jest też o wiele trudniejszy. Nie są bowiem przyznawane instytucjom jako tzw. środki statutowe, do czego przyzwyczaiły nas czasy PRL-u, ale idą na konkretne projekty. Trzeba mieć pomysł, znaleźć partnera, opisać go tak, by przekonać grupy oceniające. Teraz już nic nie dostaje się według uznania i bardzo dobrze. Tak działa cały świat, ale my się tego dopiero uczymy dzięki unijnym programom.

Reasumując. Polska staje się krajem innowacyjnym i ma do tego niesłychany potencjał. Mamy bardzo dobre uczelnie. Dodatkowo jako naród mamy zdolność do wymyślania rzeczy niestandardowych, z czego jesteśmy znani w świecie. Brakuje tylko systemu, w którym ludzie nastawieni na nowe pomysły mogą się realizować. Na szczęście ten system powoli zaczyna już funkcjonować.



Tylko, jak sam Pan wspomniał, są to inicjatywy oddolne. W naszym kraju, jeśli coś nie jest narzucone odgórnie, to trudno temu przeskoczyć pewne bariery, choćby biurokratyczne.

- Ma Pan rację. Lepiej by było, gdybyśmy mieli jeden, wspólny plan i te oddolne inicjatywy by się w nim realizowały. Tylko, że poszczególne rządy nie miały pomysłu, jak taki system zbudować. Wynika to oczywiście z faktu, że nasi politycy myślą w perspektywie jednej kadencji, a tworzenie takiego systemu wymaga działania w perspektywie 20-30 lat. Na szczęście coraz częściej inaczej myślą lokalni politycy, bo wiedzą, że nawet jeśli nie będą już zasiadać we władzach samorządowych, to zrobią coś dobrego dla swojego miasta.


Niestety wymiana elit politycznych nie nastąpi tak szybko. Czy w perspektywie jednej kadencji nie można podjąć pewnych działań, które mogłyby coś zmienić?

- Takie ruchy zostały już wykonane. W programach europejskich zostały zapisane ogromne środki na rozwój innowacji, ale jednocześnie rząd nie dał recepty, jak je wydawać. Powiedzieli: dobrze, my Wam dajemy kilkadziesiąt miliardów euro na zmiany w zakresie współpracy nauki z gospodarką i ogłaszamy konkurs, kto ma lepszy pomysł, jak to zrobić. To wcale nie musi być złe rozwiązanie, ale na pewno spowoduje duże różnice między poszczególnymi ośrodkami. Jedni skorzystają z tych pieniędzy, bo będą mieli pomysły i plan długofalowych działań, a inni nie. Tym samym zróżnicowanie poziomu życia ludzi i rozwoju gospodarczego w różnych regionach będzie jeszcze większe. Tylko, że w Niemczech też tak jest. Są miejsca szczęśliwości i są landy, jak chociażby wschodnie, które rozwijają się znacznie wolniej. Takie dysproporcje widać również w ramach poszczególnych regionów, bo metropolie wysysają potencjał ludzki z mniejszych miast i wiosek. To jest naturalny proces. Dopiero, kiedy w najlepszych ośrodkach wytworzy się pewna masa krytyczna, stworzymy coś nowego, to wtedy efekty te będą promieniowały na resztę regionu i kraju.


Nie można jednak powiedzieć, by przyznanie nam środków z programów pomocowych Unii Europejskiej było zasługą obecnego czy poprzedniego rządu. To była naturalna konsekwencja przystąpienia do Wspólnoty. Skoro nie można pochwalić za to polityków, to czy przynajmniej zmieniło się ich podejście do innowacyjności, czy tylko nadal wolą o niej mówić?

- Od samego mówienia też się coś zmienia. Jeżeli powtarzamy do znudzenia te same, trochę już wyświechtane hasła, że Polska musi się stać bardziej innowacyjnym krajem, to ten element staje się priorytetem w programach regionalnych i operacyjnych. Te głosy docierają również na uczelnie, które powoli zaczynają się zmieniać. Jeżeli profesor zakłada firmę, to nie jest to już postrzegane jako coś złego, ale wręcz przeciwnie – jako coś, dzięki czemu uczelnia zdobędzie kilka dodatkowych punktów w rankingu. Tak więc to ciągłe mówienie zmienia poglądy w społeczeństwie.


Czy to oznacza, że zaczynamy wierzyć w gospodarkę opartą na wiedzy?

- W każdej strategii rozwoju regionu jest mowa o budowaniu takiej gospodarki, tylko jeszcze mało kto wie, co ona oznacza. Generalnie rzecz ujmując jest to gospodarka, w której przynajmniej 3 procent budżetu przeznacza się na naukę, badania i rozwój, w której przynajmniej 15 procent ludzi pracuje w sektorze B+R, no i oczywiście taka gospodarka bazuje na uczelniach. Nie jest tajemnicą, że przed nami jeszcze długa droga do celu. Na naukę przeznaczamy dzisiaj zaledwie 0,6 procent, a w sektorze B+R, przynajmniej na Dolnym Śląsku, pracuje 6 procent ludzi. Te liczby ciągle rosną, ale by rosły szybciej, potrzebne są przede wszystkim zmiany na uczelniach. Ich rola jest ciągle niedoceniana. Dzisiaj musimy stawiać na inwestorów, którzy nie budują fabryk produkujących podzespoły, ale chcą rozwijać nowe technologie, tworzyć centra badawczo-rozwojowe. Tacy inwestorzy nie zaczynają rozmowy od tego, ile zarabia u nas robotnik, tylko ile jest uczelni, studentów i jak one kształcą. Ponadto pytają czy jest teatr, opera, jak wygląda współpraca z zagranicą. Zadowalające odpowiedzi na te pytania dają inwestorowi niejaką gwarancję, że będzie dysponował wykwalifikowaną kadrą niezbędną do takiej inwestycji, a nie tylko tysiącami pracowników potrzebnych np. do montowni.


Wspomniał już Pan o tym, że brak centralnego programu rozwoju innowacyjności spowoduje zwiększenie różnic między poszczególnymi regionami. Czyli znowu skorzysta na pieniądzach z Brukseli tak zwana Polska A - Poznań, Wrocław, Warszawa, Gdańsk, także Kraków i być może Łódź, a Polska B czyli ściana wschodnia dalej będzie zaściankiem?

- Moim zdaniem tak właśnie będzie. Warto jednak wyjaśnić, że większość pieniędzy na restrukturyzację gospodarki umiejscowiona jest w centrali, a nie w regionach. Teoretycznie dostęp do nich jest zatem podobny. Powiedzmy też sobie otwarcie, że przy ocenie wielkich projektów, chociaż są to konkursy, nasz rząd dba o to, by alokacja środków w regionach była na mniej więcej równym poziomie. Dodatkowo mamy duży program operacyjny dedykowany wyłącznie Polsce wschodniej. Mniejszą aktywność tamtejszych ośrodków w zdobywaniu dofinansowania w innych programach rekompensuje się poprzez wymuszony udział w tym, konkretnym programie, bo nikt inny nie może z tych środków skorzystać. W perspektywie iluś tam lat, te różnice między Polską A, a Polską B będą się wobec tego wyrównywały. Póki co będzie jednak tak, jak z wyborem kapitalizmu w gospodarce. Są bogatsi, są biedniejsi i po pewnym czasie pierwsi mają ciągnąć w górę drugich. Na tym polega rozwój.

Odwołam się po raz kolejny do przykładu naszego zachodniego sąsiada. Pamiętamy Bawarię, jako region rolniczy, biedny. Wystarczyło 20 lat, by wszystko się zmieniło. Tamtejsze władze zwyczajnie skorzystały na bardzo szybkim rozwoju całych Niemiec. W pierwszej kolejności zmieniły system szkolnictwa i postawiły na kapitał ludzki. Bawarscy włodarze doskonale rozumieli, że w obecnych czasach pieniądze są dostępne w całym kraju i idą tam, gdzie są odpowiednio wykształceni ludzie. Dlatego dzisiejsza Bawaria w nieprawdopodobny sposób rozwija nowoczesne technologie, bo środki inwestuje się tam, gdzie mogą być wykorzystane z sukcesem czyli tam, gdzie tkwi potencjał ludzki.



My też mamy potencjał, pojawiły się duże pieniądze, to dlaczego jest tak, jak jest?

- Bo dopiero zaczynamy. Na dodatek procesy oddolne, które mają zmienić sposób myślenia i pewne zastane układy, zawsze napotykają na przeszkody. Jeśli przebudowuje się system, to wiadomo, że jedni na tym stracą, a inni zyskają. Nie liczy się często fakt, że zmiany prowadzą do jakiegoś większego celu, na którym zyskają wszyscy. Liczą się głównie chwilowe interesy. Ten proces musi być jak lawina, ale najpierw trzeba stworzyć małą kulę śniegową. Jeśli nie ma zdeterminowanego samorządu lokalnego, władz uczelni zdecydowanych wyjść poza swoje mury, to ta kula śniegowa często nie powstaje. Jestem jednak przekonany, że ten proces będzie się rozwijał, bo do wykorzystania mamy ogromne środki, których obecny system nie jest w stanie wchłonąć. Musimy przeskoczyć pewien szczebel, by je efektywnie zaabsorbować.


Wiele zależy zatem od zdeterminowanego samorządu lokalnego. Co powinno się wobec tego zmienić, by bardziej wspomagały te oddolne inicjatywy?

- Jeśli powiem, że wszystko, to może przesada, ale przede wszystkim musi się zmienić świadomość. Świadomość, że mając w perspektywie pięcioletni okres finansowania ze środków europejskich, trzeba zainicjować takie działania, które będą skutkowały również za 10 i 20 lat. Takiego sposobu myślenia nie muszą prezentować całe zarządy województw czy miast, ale wystarczy jedna osoba, która porwie za sobą grupę decydentów. Najlepiej na świadomość zadziałałby jednak przykład. Gdyby w jakimś województwie rozpoczęły się zupełnie nowe procesy, prowadzące do jakościowej zmiany myślenia i budowy nowoczesnego systemu innowacji, łączenia uczelni z gospodarką, to ten przykład szybko przeniósł by się na inne ośrodki. Tylko trzeba ten wyłom zrobić i pokazać, że on działa. Jestem przekonany, że uda nam się to we Wrocławiu, może wkrótce w Gdańsku.


Jak Pan to sobie wyobraża?

- To się już dzieje! W Gdańsku powstaje inicjatywa podobna do EIT+, ale nie patrzymy na nią, jak na konkurencję. Wręcz przeciwnie – ściśle współpracujemy. Przekazujemy nasze know-how, dokumenty, opracowania, nad którymi pracowaliśmy półtora roku. Wszystko po to, by w kilku ośrodkach w Polsce powstały inicjatywy podobne do EIT+, aby następnie móc przekształcić je w sieć takich instytucji. Na wzór ośrodków akademickich z innych krajów, utworzylibyśmy w ten sposób instytucję, która bazując na uniwersytetach stanowiłaby prawdziwy pomost między nimi, a przemysłem. W Niemczech taką rolę odgrywa sieć Fraunhofera, w której skład wchodzi kilkadziesiąt instytutów. Jeśli zdobędziemy jeszcze dwa ośrodki, które będą szły w takim samym kierunku jak my, to stworzymy namiastkę „polskiego Fraunhofera”. Wtedy zaproponujemy rządowi polskiemu, w jaki sposób taki system mógłby się rozwijać i jakie są jego zalety. Filozofia działania takich instytucji jak EIT+ jest bowiem następująca: im więcej wygenerują projektów łączących naukę i przemysł, tym lepiej będą same się rozwijały. To jest zasadnicza różnica między spółką taką jak my, a uczelnią. Te ostatnie owszem, mają współpracować z przemysłem, ale to, jak efektywnie to robią, nie wpływa zbytnio na ich byt. Natomiast my, jeśli nie będziemy tego robili, po prostu nie przetrwamy. W ten sposób dajemy pracę uczelniom, bo wszystkie nasze projekty są im zlecane. My odpowiadamy tylko za znalezienie firm, które chcą wyłożyć pieniądze na badania, konkretne projekty, znalezienie partnera na uczelniach, znalezienie ew. źródeł dofinansowania projektu oraz zarządzanie nim. System, który zamierzamy stworzyć będzie jednocześnie realizował rządowy plan dochodzenia do finansowania polskich badań i nauki przez przedsiębiorstwa w wysokości 2 procent. Takie inicjatywy to przyspieszają, bo kwestią ich egzystencji jest powiększanie puli środków przepływających między sektorem B+R i przemysłem.


Skoro potrzebujemy przykładu, który zadziała na wyobraźnię, to chyba nie do końca wierzymy w tę drogę rozwoju?

- Jak już wspomniałem, procesy zmieniające otoczenie zawsze mają opozycję. Jest awangarda, która uważa, że trzeba coś zmienić, bo to dobra droga rozwoju i są przeciwnicy, którzy dobrze się czują w obecnym systemie i nie brakuje im argumentów przeciwko. Przykład jest potrzebny po to, by go pokazać tej opozycji. Tu nie chodzi o brak wiary, tylko o danie argumentów grupie postępowej. Chociażby w propozycjach reformy szkolnictwa wyższego autorstwa minister Kudryckiej nie brakuje dobrych rozwiązań, ale nie da się ich wdrożyć, mając w środowisku akademickim opozycję na poziomie 90 procent. Przynajmniej połowa musi ją popierać. Jeśli stworzymy z powodzeniem systemy innowacji w Gdańsku czy Wrocławiu, to pokażemy innym ośrodkom, jak one działają zamiast zastanawiać się nad wadami i zaletami proponowanych rozwiązań. Potem będzie czas na ich poprawianie i udoskonalanie. Najważniejsze to zrobić pierwszy krok.


Cały proces nie będzie funkcjonował jednak bez udziału przedsiębiorstw. Czy wśród rodzimych koncernów nie pokutuje ciągle przekonanie, że inwestowanie w nowoczesne technologie jest nieopłacalne? Lepiej kupić sprawdzoną rzecz na Zachodzie, niż inwestować w badania, które wcale nie muszą się zakończyć sukcesem.

- Ten sposób myślenia się zmienia, choć rzeczywiście powoli. Globalne koncerny już dawno zrozumiały, że bez ciągłego zastanawiania się, co będzie za 5 czy 10 lat, po prostu stracą rynek, swoją dzisiejsza pozycję. Dlatego mają swoje centra badawcze, głównie w krajach, z których pochodzą, ale powoli przenoszą je też poza granice, jak chociażby do Polski. Nasze tuzy gospodarki, takie jak Ciech, Zakłady Azotowe Kędzierzyn czy KGHM nie tworzą może jeszcze centrów badawczych, ale zaczynają już powstawać przy nich spółki-córki, które robią dobry biznes na małym pomyśle, który dla matki, z punktu widzenia wielkości zysku byłby nieistotny. W skali produkcji miedzi i srebra przez KGHM, wydobycie renu z odpadów miedziowych nie jest zajęciem godnym uwagi, a dla przedsiębiorstwa, które zatrudnia 50 osób to żyła złota. Tak więc to też jest dobra droga i tu jest miejsce na innowacje, w tych małych podmiotach uzależnionych kapitałowo od naszych koncernów.


Wracamy znowu do działań oddolnych. To chyba rzeczywiście jest taka nasza, polska droga do sukcesu. Tylko, że patrząc na Państwa działalność, to EIT+ z małych firm nie wyżyje.

- My chcemy zrealizować prawdziwy skok jakościowy. Z dzisiejszego mizernego stanu współpracy nauki z gospodarką zamierzamy stworzyć poziom co najmniej europejski. By tak się stało, musimy wytworzyć nową jakość. Nasze badawcze projekty kluczowe, co mało kto rozumie, nie realizujemy tak jak robią to uczelnie: budują zespół, prowadzą badania, publikują, podpisują dokumenty, biorą pieniądze i rozliczają projekt. Ze środków europejskich dostaliśmy dzisiaj blisko 200 mln euro, ale wiemy, że za pięć lat takich pieniędzy już nie będzie. Musimy zatem wyinkubować obecnymi projektami dużą liczbę nowych projektów, które zapewnią nam istnienie po 2014 roku. Dofinansowanie z Brukseli służy temu, by zainicjować proces, stworzyć system współpracy przemysłu z nauką i podpisać jak najwięcej umów bazujących na rezultatach projektów kluczowych. To jest zupełnie inne myślenie: projekty kluczowe jako inwestycja w przyszłość a nie zamknięta całość mająca swój początek, rozwinięcie i koniec…


Za pieniądze z Brukseli EIT+ zamieni zabytkowe budynki przy ul. Stabłowickiej we Wrocławiu w nowoczesne laboratoria.

W całej układance został nam jeszcze element – uczelnie. Wiemy już, co Pana zdaniem powinno się zmienić w podejściu władz centralnych, samorządowych, w zarządach firm, a jakie zmiany powinny zaistnieć w szkołach wyższych? To one są chyba największą ostoją tego, co było.

- Ma Pan rację. Też tak je postrzegam, tak postrzega je Ministerstwo próbując wdrożyć reformę systemu nauki i szkolnictwa wyższego. Proponuje się np. zapis, który pozwala zdecydować uczelni, czy chce iść drogą demokratycznie wybieranych władz czy drogą menadżera nauki, który byłby mianowany do kierowania szkołą. Osobiście jestem zwolennikiem tego drugiego rozwiązania. W tym kierunku, w ciągu ostatnich 10 lat poszła bowiem niemal cała Europa. Samorządy i władze centralne powiedziały stanowczo: dobrze, będziemy łożyć na rozwój badań, a nawet zwiększymy istotnie finansowanie tego ważnego sektora, ale musimy mieć wpływ na wydawanie tych środków. Nie ingerują oczywiście w same badania, ale mają wpływ na to, jak się zarządza nauką, oceniają efekty jednostek naukowych. Dzisiaj rzadko zatrudnia się tam dożywotnio pracownika naukowego tak jak ma to miejsce w Polsce. Uczelnia podpisuje z naukowcem kontrakt i z niego rozlicza. Same uczelnie stają się coraz bardziej przedsiębiorstwami, zarządzanymi przez profesjonalną kadrę kierowniczą, która dostaje konkretne zadania do wykonania. Dzięki temu stają się one bardziej elastyczne, otwarte, bardziej efektywne. Pod tym względem jesteśmy zapóźnieni, a próby wprowadzenia zmian spotykają się z ogromnym oporem środowiska naukowego.


Ale chyba nie mamy wyjścia, jak tylko to zmienić?

- Nie ukrywam, że dość krytycznie oceniam stan polskiej nauki, ale trzeba rozróżnić dwie rzeczy. Mówiąc negatywnie o uczelniach bardziej mam na myśli ich zarządzanie, a nie ludzi, którzy tam pracują. Nasze uczelnie skupiają najlepsze umysły, które powinny być wykorzystane do procesów rozwojowych regionu i kraju.


Doszliśmy zatem do sedna – jest potencjał, tylko nie wykorzystany, bo na przeszkodzie stoi system?

- Profesor Tomasz Mroczkowski, Polak od 20 lat pracujący na jednym z amerykańskich uniwersytetów jako ekonomista, przytoczył na niedawnym wykładzie we Wrocławiu światowy ranking dotyczący skali zaprzepaszczania talentów. W wielkim skrócie mierzy on poziom uczelni i ich absolwentów w odniesieniu do liczby osób pracujących w sektorze B+R w gospodarce. Polska zajmuje w tym rankingu ostatnie miejsce na świecie! Jest przepaść między jednym, a drugim wskaźnikiem. Oczywiście płynie z tego też jeden optymistyczny wniosek – mamy potencjał. Bez niego wprowadzenie jakichkolwiek reform nie przyniosłoby korzyści. Możliwości zatem są i dzięki takim działaniom, jakie staramy się inicjować we Wrocławiu, zamierzamy ten potencjał lepiej zagospodarować. Chcemy również przyciągnąć do naszych projektów wybitnych Polaków, którzy wyjechali z kraju wiele lat temu. Oni od wielu miesięcy wysyłają nam sygnały, że chętnie by wrócili, ale nie bardzo mają dokąd, bo nie widzą swojej przyszłości na naszych uczelniach. Tymczasem ich doświadczenie, inny sposób myślenia i liczne kontakty międzynarodowe powodują, że ci ludzie są bezcenni zwłaszcza na etapie wdrażania zmian w naszym systemie nauki. Dlatego będziemy zapraszali takie osoby do współpracy przy projektach EIT+, a jednocześnie zaprosimy je do wrocławskich uczelni, aby mogły swoją wiedzę przekazywać naszym studentom. Takie osoby będą zaszczepiać w naszym środowisku nowe idee, będą szybko zmieniać to środowisko. To będzie wielka wartość dodana projektów EIT+.


Chcą Państwo rozsadzić tę skorupę od środka?

- Nie mówmy o rozsadzaniu, a o szybszych przemianach, które będą widoczne za 5, a nie za 20 lat. W 2014 roku stracimy bowiem marchewkę, jaką są środki europejskie. Dzisiaj jest taki czas, że łatwiej zdobyć 100 milionów na dobry projekt, niż 100 tysięcy na kiepski. Naukowcy płaczą, że po raz dziesiąty piszą projekt i on nie przechodzi. No to im mówię – zamiast siedzieć od 30 lat w laboratorium i robić ciągle to samo, porozmawiaj z lekarzem, informatykiem, poszerz swoje horyzonty i razem wystąpcie z wnioskiem nie o 100 tysięcy, lecz o dwa miliony. Na pewno dostaniesz pieniądze na pomysł, z którego będą wynikały prawdziwe korzyści dla nauki, społeczeństwa czy gospodarki.


No właśnie – na rozwój innowacji w jakim sektorze powinniśmy postawić? Biotechnologia, informatyka czy może jeszcze coś innego? Co może Polskę naprawdę popchnąć do przodu? Może w niektórych obszarach powinniśmy zaprzestać działania, bo będą to tylko stracone pieniądze?

- Kraj, który rozwija się w sposób zrównoważony, musi rozwijać wiele sektorów. Tak też robimy we Wrocławiu. Nie mamy ambicji, aby we wszystkich być numerem 1. Wystarczy, że znajdziemy dla siebie atrakcyjną niszę. Generalnie rzecz ujmując biotechnologię, zarówno w świecie jak i w naszym kraju trzeba rozwijać. Natomiast nie nazwałbym jej szansą rozwoju dla Polski. W tej dziedzinie jesteśmy ciągle w drugiej lidze w Europie, co i tak jest dosyć wysokim miejscem, bo tych lig jest kilka. Mamy na pewno potencjał, według ostatnich rankingów branża liczy już sobie 52 firmy, ale to nie jest nasza szansa, tym bardziej w perspektywie kilku lat. Ciągle niedocenioną dziedziną są nanotechnologie czy nanomateriały. Jesteśmy krajem bogatym w surowce. Mamy minerały, metale i inne związki chemiczne do dyspozycji, które można wykorzystać do zupełnie nowych zastosowań. Powoli to czynimy, ale i tutaj raczej nie będziemy numerem 1 w Europie. Uważam, że takim sektorem, przed którym stoją największe szanse i możliwości w Polsce to energetyka. Jesteśmy krajem o potężnym potencjale produkcyjnym w tym obszarze. Dodatkowo mamy know-how w dziedzinie optymalizacji systemów energetycznych, zastosowań informatyki w lepszym wykorzystaniu nośników energii. Nade wszystko mamy jednak wiedzę w zakresie węgla. To jest wciąż bardzo istotny nośnik energii w wielu krajach UE i musimy te technologie rozwijać. Węgiel można przerabiać na paliwa płynne, na gaz. W świecie wdraża się już technologie podziemnego zgazowania węgla, dzięki czemu można dojść do głęboko zalegających pokładów i tym samym nasze wielkie zasoby jeszcze się zwielokrotnią. Energia to jest wielka szansa, bo na nią zawsze jest zapotrzebowanie, które na dodatek ciągle rośnie. Tyle tylko, że w tym miejscu konieczna jest interwencja rządu, bo sektor ten należy głównie do skarbu państwa, złoża są koncesjonowane. Wielkie zadanie stoi również przed polską nauką, aby dobrze podpowiadać i wysuwać śmiałe, nowoczesne rozwiązania.


Rozmawialiśmy już o tym, jak było, jak jest i co należy zmienić. A jak będzie? W 2014 roku skończą się pieniądze z Brukseli. Staniemy się do tego czasu krajem innowacyjnym?

- Wierzę, że będzie o wiele lepiej, choć na pewno nie będziemy liderem w Europie. Być może znajdziemy się w środku stawki. Rozwój jest nieunikniony. To nie my wymyśliliśmy sobie, że środki europejskiej zostaną w dużej mierze przeznaczone na innowacje, tylko wymusiła to na nas Unia Europejska i powinniśmy być jej za to wdzięczni. Kraje Wspólnoty widzą konieczność, by Polska stała się silna i restrukturyzowała się w wyznaczonym kierunku. Śmieszyły mnie dyskusje przed akcesją, że Europa chce mieć tu tylko rynek zbytu dla swoich produktów. Ten rynek będzie dopiero wtedy, kiedy społeczeństwo stanie się zamożne, a to możliwe jest dzięki rozwojowi. Nasz rozwój leży więc w interesie krajów takich jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy Włochy. Ten proces musi nastąpić, pozostaje tylko kwestia tempa. Bruksela narzuca nam pewne standardy, zarówno polityczne jak i gospodarcze. Za środki strukturalne musimy osiągnąć pewne minimum, reszta zależy od naszej inwencji.


Dziękuję za rozmowę.


prof. Mirosław Miller – absolwent Politechniki Wrocławskiej, kierunek chemia. W latach 2006-2008 profesor w Instytucie Energetyki w Warszawie (ogniwa paliwowe SOFC). Liczne staże badawcze w RFN i USA. Inicjator i koordynator Dolnośląskiego Centrum Zaawansowanych Technologii (2004-2007), inicjator i prezes (od 2008 r.) Wrocławskiego Centrum Badań EIT+ sp. z o.o. Jest współautorem ponad 100 oryginalnych publikacji. Przedstawiciel Polski w Fuel Cells and Hydrogen Joint Undertaking Komisji Europejskiej, członek Międzynarodowej Rady Naukowej German Biomass Research Centre w Lipsku. Członek Komitetu Metalurgii PAN, Associated Phase Diagrams and Thermodynamics Committee oraz Societas Humboldtiana Polonorum.
KOMENTARZE
Newsletter