Trudność w komunikowaniu się w prosty sposób wynika jednak z różnych aspektów. Przykładowo z tego, że ktoś, kto ma infekcję i dziś czuje się zupełnie zdrowy, nawet za tydzień może mieć objawy. Można się obawiać, że jak się mu powie, że jest zdrowy, to straci czujność, podejmie działania, które zwiększą szansę na zachorowanie. W przypadku grypy zdarzają się odległe powikłania. Są już doniesienia o tym, że SARS-CoV-2 może przyczyniać się do rozwoju cukrzycy. Po infekcji SARS-CoV-2 udaje się również wykrywać uszkodzenia płuc pomimo braku objawów zgłaszanych przez pacjenta. Poza tym nawet zdrowy, w potocznym tego słowa znaczeniu, nosiciel (roznosiciel, z ang. spreader) ma potencjał do wywołania choroby u kogoś na nią podatnego. Więc w pewien sposób, chociaż sam jest w zasadzie zdrowy, może przekazywać chorobę, a żeby coś przekazać, to wydaje się, że najpierw trzeba to coś mieć.
Jeśli przyjrzymy się sformułowaniu – być chorym, a mieć chorobę – to możemy w przypadku pandemii wyczuć pewną istotną różnicę, która ma z tym związek. Nie jest to jednak wcale oczywiste, ponieważ można np. przekazać chorobę dziedziczną, ale samemu na nią nie zachorować, jeśli nie ma ona tzw. pełnej penetracji. Nie przyjęło się mówić, że taka osoba nosi w sobie chorobę. Oczywiście przekazywanie cech genetycznych zajmuje trochę więcej czasu niż patogenu. Prawdą jest, że taka osoba nie może jednak tak łatwo tego problemu rozwiązać, jak tygodniem kwarantanny. Izolacja oznaczałaby np. celibat. Może jednak poinformować chociażby współmałżonka. Pojęcie penetracji oznacza procent osób, które otrzymały jakiś gen i zachorowały. Gdyby ten termin wprowadzić w epidemiologii oznaczałby procent osób z objawami choroby.
Jest też prawdą, że część osób (około 50%) przez cały czas trwania infekcji SARS-CoV-2 nie rozwija żadnych objawów i nie wiemy nic o odległych powikłaniach. Zdrowy, w powszechnym tego słowa rozumieniu, nosiciel może więc przekazać patogen kolejnym osobom, u których nie wystąpią objawy, a ognisko epidemii wygaśnie. Z tej perspektywy jest więc co najmniej niedoinformowaniem albo nawet manipulacją wrzucanie wszystkich zainfekowanych do jednego worka COVID-19. Trudno się pogodzić z tym, że jeśli ktoś nie ma objawów w czasie całego przebiegu infekcji, to jest chory. Czym innym jest sytuacja, w której choroba trwa czy rozwija się bardzo długo. Wtedy ktoś może zrozumieć, że ma chorobę czy zespół chorobowy, nawet jeśli czuje się chwilowo zupełnie zdrowy. Natomiast w sytuacji, gdy infekcja trwała dwa tygodnie, nie towarzyszyły jej objawy i nie zostawiła po sobie żadnych zauważalnych śladów, to trudno mówić o chorobie. Mówienie osobie, która czuła się całkiem zdrowa przez cały czas trwania infekcji, że była chora, prowadzi do dysonansu poznawczego, może być powodem do żartów, a nawet wzniecać podejrzliwość. Może też odwracać uwagę od osób naprawdę chorych na COVID-19.
Czy odwraca się uwagę od osób chorych na inne poważne choroby? Przykładowo na choroby nowotworowe? Niezupełnie. COVID-19 dla osób z chorobami współistniejącymi stanowi poważne zagrożenie, więc walka z COVID-19 jest dla nich ważna. Jeśli chodzi o aspekt osób podatnych. W środowisku jest wiele patogenów, w przypadku których przyjmuje się, że u kogoś powodują chorobę, a u kogoś innego nie, w tym cztery inne niż SARS-CoV-2 koronawirusy (chociażby HCoV-OC43, HCoV-229E). Gdyby rozumować w taki sposób, że każdy zainfekowany jest chory, bo może wywołać u kogoś chorobę, przekazując mu patogen, to co zrobić w kwestii osób z zaawansowanym AIDS? Skoro możemy ich zarazić nawet niegroźnym koronawirusem (innym niż SARS-CoV-2) czy rozpowszechnionym grzybem z rodzaju Candida i doprowadzić do objawowej choroby, to czy to oznacza, że prawie wszyscy jesteśmy przy nich chorzy? Raz jesteśmy zdrowi, raz chorzy, w zależności od tego w czyim towarzystwie.
Kolejny aspekt. Właściwie to przesądziło, że zdecydowałem się podjąć temat. Aspekt szczepień. Jeśli kogoś szczepimy i chronimy zarówno przed objawami, jak i samą infekcją, to łatwiej powiedzieć, że chronimy i przed chorobą (tu COVID-19), i infekcją SARS-CoV-2. Praca nad tego typu szczepionkami jest szalenie ważna, bo zależy nam zarówno na tym, żeby zaszczepiony nie zachorował, jak i aby nie mógł się zainfekować (zakazić) i stać się nosicielem SARS-CoV-2, zakażającym tym wirusem jeszcze niezaszczepionych. Taki efekt osiągamy najpewniej po przejściu samej infekcji SARS-CoV-2. Nie dość, że przez jakiś czas jesteśmy chronieni przed chorobą (z objawami), to również reinfekcją i roznoszeniem wirusa (chorobą bez objawów).
Co jednak zrobimy, jeśli szczepionka nie ochroni przed infekcją SARS-CoV-2, a jedynie przed (objawami) COVID-19? Możliwe, że tak się stanie, bo super bezpieczna szczepionka ochroni raczej przed objawami, ale nie przed samą infekcją. Powiemy konsekwentnie, że szczepionka nie chroni przed chorobą, skoro nie chroni przed zakażeniem? Możemy oczywiście kombinować wtedy, że nie chroni przed bezobjawową chorobą, ale chroni przed objawową chorobą. Mówić, że jak po szczepieniu ktoś się zarazi środowiskowym SARS-CoV-2, to ma chorobę, ale nie jest chory na nią. Jest to jednak dość karkołomnym wyrażeniem i sprawi na szczepionym co najmniej dziwne wrażenie. To nie zachęci do szczepienia, skoro stwierdzimy, że szczepionka nie chroni ogólnie przed chorobą.
Kolejna kwestia. Jeśli każda osoba zakażona SARS-CoV-2 jest chora, to czy osoba zainfekowana tzw. żywą szczepionką będzie również chora? Przypomnę, żywa szczepionka to osłabiony patogen, który infekuje miejscowo komórki szczepionego. Czy będziemy twierdzić, że to fake news antyszczepionkowców, że szczepionka wywołuje chorobę? Może uwypukli sprawę to, że test genetyczny nawet nie odróżni takiego szczepienia (wymuszonej infekcji) od typowego zakażenia SARS-CoV-2, w jednym i drugim przypadku da wynik pozytywny. Jeśli test genetyczny jest jedynym kryterium stwierdzenia COVID-19, to jak odróżnimy chorego od zaszczepionego tzw. szczepionką żywą?
Kontynuując wątek badań diagnostycznych, analizy serologiczne przeprowadzone w dużych miastach pokazują, że np. w Londynie już ponad 15% osób przeszło infekcję SARS-CoV-2, a w Nowym Jorku prawie 20%. Londyn ma prawie 10 mln mieszkańców. Jeśli te badania są przeprowadzone na właściwej (reprezentatywnej) próbie badanej, to w samym Londynie ponad 1,5 mln mieszkańców przeszło już infekcję. Natomiast według danych oficjalnych w całym UK jest to ok. 300 tys. przypadków infekcji SARS-CoV-2. Czy te osoby, które nie miały pozytywnych wyników testów genetycznych, bo ich nie wyłapano, ale wyjdą u nich pozytywne wyniki badań serologicznych, również uznamy za te, które miały COVID-19? Bez wątpienia trzeba koniec końców chociaż oszacować, ile osób z infekcją SARS-CoV-2 miało objawy, w tym liczbę przypadków śmiertelnych, a nie twierdzić, że wszyscy tak samo mieli COVID-19. Wątpliwe jednak, czy liczbę tę da się określić precyzyjnie. Nie ma pewności, czy u wszystkich wykona się badania serologiczne na przeciwciała przeciwko SARS-CoV-2.
Ogólnie sprawa jest trudna. Jeśli weźmiemy pod uwagę grypę, to podaje się liczby: od – do, z bardzo dużym rozrzutem po sezonie zachorowań. Przykładowo w USA na ten sezon przypadków śmiertelnych grypy (powikłań) ma być od 25 do 62 tys., to samo od – do dotyczy hospitalizacji (410-670 tys.) czy ogólnej ich liczby (39-56 mln). Tak jest od lat i nikogo to nie obrusza, łącznie z tymi, którzy twierdzą, że nie ma epidemii COVID-19 i porównują COVID-19 do grypy. Tymczasem w tym samym kraju (USA) oficjalnie jest już prawie 120 tys. przypadków śmiertelnych COVID-19. Niestety nie wygląda na to, żeby były to te same przypadki. Czyli przewidywanie, że ci, którzy mogli umrzeć z powodu grypy, umarli z powodu COVID-19, raczej się nie ziściło.
Na początku napisano, że mówiąc komuś z infekcją SARS-CoV-2, że jest zdrowy, możemy u niego uśpić czujność. Jest też jednak coś takiego jak efekt nocebo. Pogorszenie stanu pacjenta, dlatego że on się po oznajmieniu mu przez lekarza zaczyna spodziewać, że stan mu się pogorszy (przeciwieństwo placebo). Jeśli zdrowej, w potocznym tego słowa znaczeniu, ale zainfekowanej SARS-CoV-2 osobie powiemy, że jest chora, to może faktycznie zachorować (pojawią się objawy), bo jej oznajmiliśmy, że jest chora. Tym bardziej, że robimy to w majestacie medycyny, a ta osoba jest najczęściej po lekturze kilku artykułów o śmiertelnym przebiegu choroby. Jest również hipochondria. Może się więc okazać, że mówiąc, w potocznym tego słowa znaczeniu, zdrowym zainfekowanym, że są chorzy, faktycznie zwiększymy liczbę chorych z objawami albo osób deklarujących objawy. Zapewne nie wywołamy u nich groźnego COVID-19, ale jednak przyczynimy się do tego, że tak poinformowani zachorują, w potocznym tego słowa znaczeniu.
Można więc na szali położyć różne argumenty za tym, żeby osoby bez objawów COVID-19 nazywać chorymi na COVID-19, ale trzeba się liczyć z tym, że może to spowodować nie tylko pozytywne, ale wiele negatywnych konsekwencji. Przypisywanie choroby zainfekowanym osobom, które nie mają objawów tylko na podstawie badania diagnostycznego, może być dość niebezpieczną ścieżką prowadzącą do nieporozumień, spekulacji lub nawet roszczeń. Wydaje się, że mamy określenia, które trochę lepiej porządkują sprawy. Możemy mówić o aktywnym przypadku infekcji SARS-CoV-2, jeśli boimy się, że ktoś dziś zdrowy będzie pojutrze chory. Warto mówić o bezobjawowych nosicielach czy nawet roznosicielach. Nie ma sensu mówić wszystkim, że byli chorzy, skoro może nawet 75% zainfekowanych nie ma objawów.
Dla biotechnologa i diagnosty, który miał związek ze szczepieniami, aby zaprzestać nazywania wszystkich zainfekowanych SARS-CoV-2 chorymi na COVID-19, wystarczy jeden argument. Jeśli jedynym kryterium choroby jest pozytywny test diagnostyczny (RT-PCR), to nie odróżnimy tzw. chorych bezobjawowych od zaszczepionych szczepionką żywą. Może oczywiście jednak do kogoś trafiać inna argumentacja. Wcale nie jest też pewne, że będziemy stosować szczepionkę żywą.
Autor: Piotr Rieske, diagnosta laboratoryjny, współzałożyciel spółek Celther Polska i Personather, profesor tytularny, kierownik Zakładu Biologii Nowotworów na Uniwersytecie Medycznym w Łodzi
KOMENTARZE