Biotechnologia.pl
łączymy wszystkie strony biobiznesu
Od syntezy do wprowadzania leku na rynek – o trudnej drodze polskiego naukowca opowiada Anna Waszkielewicz, kierownik Zakładu Chemii Bioorganicznej UJ CM
Dr hab. Anna Waszkielewicz jest kierownikiem Zakładu Chemii Bioorganicznej na Wydziale Farmaceutycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego Collegium Medicum w Krakowie. W niniejszym wywiadzie opowiada o swojej drodze zawodowej, którą wybrała oraz o tym, jakie zadanie postawiło przed nią życie. Podczas studiów doktoranckich zsyntetyzowała związki, które mogą stać się lekami dla wielu cierpiących osób. Od chwili, gdy okazało się, że związki te mają ogromny potencjał leczniczy zaczęła się trudna droga do wprowadzenia ich na rynek. Zapraszamy do lektury historii drogi zawodowej Pani Anny Waszkielewicz.

 

Mówi się, że początki zawsze są najtrudniejsze. Jak wyglądał Pani początek drogi zawodowej? Czy od zawsze czuła Pani, że nauka to Pani miejsce?

Być może to trochę zaskakujące, ale tak właśnie było – od zawsze interesował mnie świat naukowy. Byłam zafascynowana chemią, naukami ścisłymi i przyrodniczymi, chcąc zrozumieć funkcjonowanie świata, który nas otacza. Niewątpliwie ważną rolę odegrał przy tych wyborach mój dziadek, który był doktorem chemii, pracującym naukowo.

 

Skąd zatem farmacja? Czy nie zastanawiała się Pani nad kontynuacją drogi swojego dziadka?

Owszem, zastanawiałam się nad pójściem na studia chemiczne, jednak wtedy były takie czasy, że uznałam, iż farmacja będzie bardziej praktyczna. Przyznaję, że nie widziałam siebie w roli osoby sprzedającej w aptece, jednak wiedza, którą mogłam zdobyć na tych studiach była jak najbardziej spójna z moimi zainteresowaniami.

 

Farmacja jest powszechnie uznawana za trudny i wymagający kierunek – jak wspomina Pani okres swoich studiów?

Rzeczywiście, farmacja jest bardzo wymagającym kierunkiem, ale mnie się to podobało. To był czas bardzo intensywnego treningu umysłu, pamięciowego, intelektualnego, ale też rozwoju moich zainteresowań. Nie ukrywam, że aby wyćwiczyć umysł, narysować struktury, wyprowadzić pewien tok myślenia, zbudować swoją wiedzę, musiałam poświęcić bardzo dużą ilość czasu. Uważam jednak, że mimo całego trudu studiowania to wszystko później procentuje, stąd warto się postarać, aby dobrze wykorzystać ten czas.

 

Dziś wiele osób kończy studia ze świetnymi wynikami i staje przed trudnym wyborem „co dalej…?” Jak wyglądał ten moment w Pani życiu, kiedy zakończył się okres studiów?

Aby otrzymać prawo wykonywania zawodu farmaceuty trzeba było wtedy odrobić roczny staż w aptece, co jak wcześniej wspomniałam nie wpisywało się w krąg moich preferencji zawodowych. Sądzę, że czułam się wtedy podobnie jak dziś czują się młodzi ludzie. Kończyłam studia w 2003 roku. To był bardzo trudny czas – bezrobocie sięgało wtedy 20%. Ludzie, żeby znaleźć jakiekolwiek zatrudnienie, mieć co wpisać w swoje CV godzili się na jakąkolwiek pracę, nawet za darmo. W związku z tym także i ja w zaistniałych okolicznościach podjęłam się odrobienia stażu w aptece. Dziś, z perspektywy czasu, myślę, że tamta sytuacja mnie ukształtowała.

Muszę jednak przyznać, że tamten czas na rynku pracy powodował, że ludzie chętniej ze sobą rozmawiali. Mimo żali wylewanych w rozmowach pamiętam wielką życzliwość. Ludzie szukali wzajemnie dla siebie miejsc pracy (często bardzo słabo płatnych, ale dających możliwość rozwoju zawodowego i przetrwania tych trudnych czasów – bo przecież zawsze w końcu jest lepiej).

W tym czasie poznałam osoby z niepełnosprawnością wzroku, które były bardzo zainteresowane stworzeniem sprzętu do nawigacji dla osób niewidomych, a następnie nowych projektów pomagających tym osobom. Wtedy razem z mężem założyliśmy Fundację Instytut Rozwoju Regionalnego (działa nieprzerwanie od 15 lat). Ta praca przynosiła mi olbrzymią satysfakcję. Brakowało mi tylko chemii, więc podjęłam się studiów doktoranckich z zakresu nauk farmaceutycznych. Obydwie te dziedziny pomagały ludziom i były dla mnie bardzo ważne, ale też bardzo absorbujące. W pewnym momencie stanowisko Prezesa Zarządu powierzyłam mężowi, bo struktura fundacji na to pozwalała (było tam 12 pracowników), a sama oddałam się pracy nad moim projektem, z którego mógł powstać lek.

 

Jak wyglądała Pani praca podczas doktoratu, czym się Pani zajmowała?

Na wstępie ustaliliśmy z moim promotorem, prof. Henrykiem Maroną, że chciałabym zająć się ambitnym projektem. Zostałam więc włączona do prac polegających na projektowaniu i syntezie związków o spodziewanej aktywności przeciwdrgawkowej, które były wysyłane do amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia. Pracowałam wtedy bardzo intensywnie – zarówno przy syntezach, których trzeba się było nauczyć niezależnie od uprzedniego kursu na studiach, jak i przygotowywaniu dokumentacji przed wysłaniem związków do USA. Będąc na drugim roku studiów doktoranckich dostałam wyniki ze Stanów Zjednoczonych, z których jednoznacznie wynikało, że niektóre związki mają bardzo silne działanie przeciwdrgawkowe.

 

Pamięta Pani ten moment?

Oczywiście – to było uczucie, które trudno opisać słowami. Chemicy mówią: „Zobaczysz co poczujesz, kiedy pierwszy raz coś ci wyjdzie i będzie działać” – i wtedy właśnie to coś poczułam, to był ten moment, kiedy nie było już odwrotu. 

Wtedy moi koledzy i koleżanki ciągle robili coś nowego, mieli coraz więcej publikacji, a ja zajmowałam się tymi związkami, wierząc, że kiedyś może to pomóc wielu ludziom. Wtedy zrozumiałam także, iż trzeba to opatentować, co oznaczało, że nie będę mogła tego opisać w czasopismach naukowych, że nie będę mieć z tego szeregu publikacji…

Zaczął się czas jeszcze bardziej wytężonej pracy, ograniczany tylko moimi możliwościami i pieniędzmi. Musiałam zająć się resyntezą, a także nauczyć się konstrukcji licznych zwierzęcych modeli schorzeń i odczytywania uzyskanych wyników, a następnie planowania tych badań w czasie i dostarczania związków, a ponadto pozyskiwania na to funduszy. Każdy dzień przynosił nowe wyniki, wydawało się, że sukces jest tuż-tuż. Miałam zapał, więc moje funkcjonowanie nie wynikało z żadnej pojedynczej decyzji. Tylko długi czas mijał, kolejne badania były realizowane, inni byli chwaleni za swoje kolejne publikacje, a ja nie. Najpierw musiałam odłożyć oddawanie się swoim szerokim zainteresowaniom i poświęcić się pracy nad tymi konkretnymi związkami, które w pierwszych badaniach okazały się świetnie działać. A później, kiedy badania były już zaawansowane, trzeba było podjąć inne tematy badawcze, żeby nadążyć za innymi doktorantami i spełniać wymogi uczelni względem publikowania. Podjęłam się więc dodatkowej pracy bez żadnych gwarancji, co będzie, zresztą w nauce nikt nie ma gwarancji, że mu coś wyjdzie. Nie przyszło mi do głowy, aby opublikować ten wynalazek – on jakby sam był w mojej głowie przeznaczony do rozwijania. Normalnie taka sprawa jest teraz dla mnie przedmiotem rozważań – wtedy nie miałam wątpliwości.

 

Podjęła Pani decyzję i zaczęła się starać o patent. Jak wyglądały te starania?

Napisałam wniosek do Ministerstwa Nauki o grant promotorski – potrzebowaliśmy 50 tys. zł na odczynniki i zwierzęta. Otrzymałam odpowiedź z gratulacjami wyników oraz informację, że mój projekt jest na 8. miejscu w Polsce, niestety pieniędzy wystarczyło tylko dla pierwszych 6 projektów. 

Nie poddałam się jednak – małymi kroczkami zaczęłam starać się o patent bez potrzebnych pieniędzy. To były czasy kiedy nie było takich jak dzisiaj systemów – spędziłam wiele godzin w bibliotece, czytając różne zgłoszenia patentowe i publikacje albo siedząc tam w sali komputerowej i przeszukując bazę Bailsteina. To uczyło pokory.

Mając już pewną wiedzę zaczęłam pisać zgłoszenie patentowe, w taki sposób, żeby później, korespondując z różnymi urzędami móc rezygnować z różnych zakresów ochrony, nie tracąc ochrony dla struktur tych związków (wiadomym było, że jesteśmy pierwsi, którzy takie związki otrzymali).

Kolejnym problemem był fakt, że po dokonaniu zgłoszenia patentowego trzeba dotrzymywać terminów płatności za ochronę patentową. Musiałam więc pracować nad związkami a jednocześnie intensywnie szukać finansowania. Czułam, że stałam się organizatorem i sługą tego, żeby te moje aktywne związki nie tylko były rozwijane, ale żeby nie padły.

W świecie nauki jednak liczą się publikacje, a przecież dziedzina, którą się zajmuję, pomimo iż jest jedną z podstawowych nauk farmaceutycznych, to jednak jest przecież blisko praktycznego zastosowania – stąd ja stałam się taką „hybrydą”.

 

Kończyła Pani wtedy już studia doktoranckie, musiała więc Pani skupić się prawdopodobnie wtedy na pisaniu rozprawy doktorskiej?

Tak, przygotowałam pracę doktorską. Musiałam umieścić w niej swoje związki – bez nich moja praca nie byłaby tak wartościowa. Wiedziałam, że zanim to zrobię wcześniej muszę mieć dla nich ochronę patentową i wejść w ten rytm finansowania.

 

Domyślam się, że z łatwością napisała Pani pracę i mimo wcześniejszych przeszkód udało się otrzymać patent?

Nie było łatwo. Wstęp pisałam rok, w tym samym czasie urodziłam dziecko, które bardzo poważnie zachorowało. Musiałam napisać pracę, zorganizować ochronę patentową dla swoich związków, a w tym wszystkim byłam młodą mamą przewlekle chorego dziecka poddawanego operacjom chirurgicznym. Tamta sytuacja również mnie ukształtowała – to była ogromna lekcja pokory, dystansu do wielu spraw i porządkowania systemu wartości. Tego, że świat stanie na głowie nie można zaplanować w swoim kalendarzu, ani nie można się do tego przygotować. Jedyne, co można, to postąpić właściwie.

Odpowiadając na pytanie – obroniłam doktorat i niestety nie było dla mnie pracy. Wtedy po raz kolejny zderzyłam się z sytuacją, która spotkała mnie po studiach. Miałam tylko pracę doktorską i zgłoszenie patentowe. Zaczęłam więcej się pojawiać w fundacji. Dzięki temu poznałam Pana Pawła Przewięźlikowskiego, który chciał założyć wtedy firmę farmaceutyczną. Wysłuchał historii mojego projektu i zaprosił mnie do współpracy.

 

Marzyła Pani o pracy na uczelni – jak to się miało do otrzymanej propozycji?

Nie było tam wtedy dla mnie miejsca. Postanowiłam więc pójść pracować do Selvity. Byłam jedną z pierwszych 15 osób, które tam pracowały. Wtedy firma miała ograniczone fundusze. Pamiętam, że jedną z form wynagrodzenia była możliwość wykupienia udziałów w firmie, mało kto się jednak na to decydował – ludzie nie mieli pieniędzy. Myśleliśmy o tym, żeby utrzymać rodziny. To był czas bardzo ciężkiej pracy, niektórzy przychodzili do pracy rano a wychodzili z niej następnego dnia o świcie.

 

Czym się Pani zajmowała w tej firmie?

Zajmowałam się tam poszukiwaniem i ewaluacją nowych projektów leków m.in. na ośrodkowy układ nerwowy. Byłam odpowiedzialna za szukanie nowych związków syntetyzowanych przez różnych badaczy i za ewaluację tych projektów pod kątem możliwości opatentowania oraz wdrożenia do lecznictwa. Praca była niesamowicie satysfakcjonująca, ale też wyczerpująca – jeździłam po całej Polsce i rozmawiałam ze znakomitymi polskimi profesorami, a później siedziałam wiele godzin przy bazach danych projektów lekowych. To było niesamowite, kiedy profesorowie otwarcie i serdecznie ze mną rozmawiali, opowiadając o swoich projektach, z których później miały powstać patenty – ich zaufanie, otwartość i życzliwość to było coś pięknego, co mnie bardzo motywowało. Poznałam wtedy wielu światłych ludzi nauki, którzy realizowali projekty, o jakich ja marzyłam.

Firma zaangażowała się wtedy w projekt związków o aktywności przeciwnowotworowej – na rozwijanie innych projektów nie było już pieniędzy. W tym czasie ze względu na chorobę mojego dziecka byłam zmuszona wziąć miesięczny urlop. To był znów bardzo trudny czas – chciałam być przecież członkiem zespołu. I po tym, kiedy dziecko znów wyzdrowiało, zaczęłam poważnie myśleć, że być może to jest czas na mój projekt, na mój patent.

 

Czy pracowała wtedy Pani tylko w firmie farmaceutycznej?

Oprócz pracy w Selvicie raz w tygodniu przychodziłam na uczelnię (dbając o to, żeby mój projekt cały czas się rozwijał), ponadto aktywnie działałam w fundacji.

 

Skąd znajdowała Pani siłę na to wszystko?

Pasji z reguły nie nazywa się pracą. A głowa pracuje przez cały czas, nawet kiedy odpoczywamy, podając nam rozwiązania tego, co nas nurtuje, także poza godzinami pracy. Więcej bywamy tam, gdzie jest nam dobrze – i tak to się działo.

 

Jak potoczyły się dalej Pani losy?

Wraz z prof. Henrykiem Maroną postanowiłam złożyć kolejny grant na badania, tym razem z funduszy europejskich. Złożyliśmy wniosek i dostaliśmy pozytywną opinię recenzentów, jednak problem stanowił fakt, że nie mamy w zespole neurobiologa i z tego powodu na każdym etapie przydzielania punktów odjęto nam połowę. Zdecydowałam się napisać odwołanie (pozytywnie rozpatrzone), jednak nie otrzymaliśmy finansowania, co potwierdzało, że systemy faktycznie są bezduszne. I tu chciałabym skierować swoją myśl do wszystkich młodych ludzi, żeby się nie poddawać, nie martwić, ale robić to, co można z tym, co się ma, a w końcu się uda.

Bardzo wiele zawdzięczam życzliwym ludziom – chociażby w sprawie listów intencyjnych od przedsiębiorców, którym mój projekt się spodobał i zadeklarowali się go ewaluować. Mając te listy i wyniki badań z Amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia jeszcze raz wystartowałam w konkursie i tym razem dostałam finansowanie.

 

Jaka była wartość tego projektu?

Przy tak zaawansowanych pracach grant opiewał na 5 mln zł. Cieszyłam się na dalszy rozwój projektu, tymczasem główne wyzwanie stanowiła administracja funduszy europejskich, która była bardzo wymagająca. Pojawiło się w Polsce sformułowanie, że „administracja zabija naukę”. Proszę sobie wyobrazić, że każdy odczynnik trzeba było zakupić w ramach przetargu, bo chociaż w projekcie było 6 Zakładów na Wydziale, to urzędnicy oceniali sumaryczną wartość odczynników w projekcie, zresztą nie tylko odczynników. Dlatego oprócz tego, że zajmowałam się tym, na co dostałam grant, większość czasu poświęcałam na tworzenie tabel i dokumentów, żeby ewentualna kontrola nie nałożyła na nas kar. Taka biurokracja wydaje się oczywista tylko wobec podejrzeń o nieuczciwość, bo przecież każdy naukowiec dobrze wie, gdzie można tanio kupić odczynniki, tylko wcześniej dokumentowanie tego nie było tak obszerne. Później te procedury uproszczono, ale swoją ścieżkę zdrowia przeszłam – zdarzało mi się wysyłać maile do administracji do godziny 4 rano.

 

Jak wyglądała realizacja grantu?

To była ogromna praca związana ze wszystkimi obostrzeniami administracyjnymi. Proszę sobie wyobrazić choćby wydanie miliona złotych na odczynniki w opisanym trybie, wnioski do komisji etycznej uzasadniające kolejne badania na zwierzętach, które ostatecznie objęły 1200 myszy, a później kontrolę tej komisji i audyt projektu z segregatorami zawierającymi faktury rozłożonymi na kilku ławkach, w końcu ilość administracji, żeby przebadać związek na świniach (żeby mieć dawkę dla człowieka). Sama organizacja tego badania to było pół roku – zaczynając od umowy o poufności, przez całą procedurę pozyskania ofert z firm na świecie, na przeprowadzeniu wniosku przez dział zamówień publicznych kończąc. Same zapytania ofertowe to godziny rozmów z firmami z całego świata (oczywiście po angielsku i ze względu na strefy czasowe – o różnych porach dnia).

 

Nie dało się przeprowadzić tych badań w Polsce?

Próbowaliśmy, niestety nie udało się. Ostatecznie zawiązaliśmy współpracę z firmą w USA, gdzie wykonano badania na miniaturowych świniach. Podano tym zwierzętom nasze związki, pobierano od nich krew przez 48h a następnie w ciągu 24h przysłano te próbki na suchym lodzie na nasz Wydział i w Zakładzie Farmakokinetyki i Farmacji Fizycznej UJ CM pod kierunkiem prof. Elżbiety Wyski wykonano badania farmakokinetycznie. Planowanie, dokumentacja, a dodatkowo uzasadnienie, dlaczego chcemy badania przeprowadzać poza Unią Europejską to znów administracja. Tutaj chciałabym skierować podziękowania do wszystkich naszych opiekunów z NCBR, bo dzięki ich cierpliwości do czytania naszych uzasadnień można było to przeprowadzić. Projekt ten trwał od 2010 do 2014 roku i od tamtej pory (ustalenia tej dawki dla człowieka, opracowania wstępnych formulacji i posiadania już kilku patentów) cały czas musimy wnosić kolejne opłaty.

 

To wielki sukces – serdecznie gratuluję. Czy mogłaby Pani opowiedzieć więcej o swoich patentach?

Mamy patenty w Polsce, w Stanach Zjednoczonych (dwa patenty), w Unii Europejskiej (do walidacji wybraliśmy te państwa, w których rynek farmaceutyczny ma szansę wdrożyć związki do lecznictwa), mamy patent w Japonii, Korei, Indiach, w Kanadzie. Teraz trwa dyskusja i dorabianie badań dla urzędów w Chinach i Brazylii.

Dalsze etapy badań nad tymi związkami nie mogą być prowadzone na uniwersytecie, bo nie jest możliwe wprowadzenie na uczelni standardu GLP. W naszą pracę wpisana jest dydaktyka i zawsze w Zakładzie jest ktoś, kto się uczy. Na uczelni niewiele jest stanowisk obsługiwanych każdego dnia zawsze tylko przez jedną osobę, która w dodatku wykonywałaby codziennie tę samą pracę. W związku z tym zaczęły się negocjacje z firmami, a średni czas trwania takich negocjacji na świecie to aż 18 miesięcy. Wysiłek jest ogromny – to znów zdobywanie nowych umiejętności. Trzeba też samemu sobie wtedy odpowiedzieć na pytania, dlaczego to robię i gdzie są moje granice? W negocjacjach poczułam na sobie, co to znaczy, że uniwersytet podpisuje umowę z firmą. Firma mówi, że nie ma pieniędzy na prace nad lekiem, a dopiero będzie się starać je pozyskać. I często, jak to w życiu, zdarza się usłyszeć słowa nie do końca przemyślane, których dzisiaj wiem, że lepiej entuzjastom nie mówić.

Wiele się mówi o oczekiwaniach biznesu w stosunku do naukowców w kwestiach komercjalizacji. Do tego można dodać, że połączenie nauki i biznesu jest trudne także dla naukowców od takiej strony, że w świecie biznesu niektóre taktyki negocjacyjne są normą i wyszkoleni reprezentanci firm te taktyki stosują nie tylko między sobą, ale także na naukowcach, dla których pewne metody nie są akceptowalne. Trudno połączyć takie negocjacje z pracą twórczą, bo to się wyklucza, a ja nie stanę się kimś, kim nie mogę się stać. W każdym z tych światów niektórych rzeczy po prostu się nie robi i w tych dwóch światach te rzeczy są różne.

Od strony naukowej patentowanie nie okazało się w żaden sposób nobilitujące, chociaż zostało wpisane do dorobku naukowego jako możliwe do wzięcia pod uwagę. Międzynarodowa ochrona patentowa, niezbędna do wdrożenia leku, w sprawozdaniu z mojej pracy za uprzedni rok wygląda następująco – liczba patentów zagranicznych: 2, liczba przyznanych za to punktów: 0, bo patenty dotyczą tego samego wynalazku, co rok wcześniej, a włożyłam w to niemal tyle samo pracy, co za pierwszym razem, a ile dodatkowych badań czy segregatorów korespondencji przy tym było.... Pod tym wszystkim musiałam się podpisać.

Bardzo Pani dziękuję za gratulacje, jednak nie czuję się osobą, która odniosła sukces. Jestem w trakcie prac, które nakładają mi kolejny bagaż odpowiedzialności na barki, bez okazji do świętowania. Nie mogę już inaczej – kiedyś to było nie do pomyślenia, a teraz na tym etapie nie da się zatrzymać tego projektu. Zbyt wiele osób w niego wierzy i jest w niego zaangażowanych. Czuję się kobietą sukcesu, ale dlatego, że całkowicie wyleczyłam swoje dziecko, stworzyłam fundację z niczego, ale jeśli chodzi o ten projekt wiem, że jeszcze jestem na drodze, którą wybrałam z powodu moich zainteresowań i mojego systemu wartości. Później musiałam sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to robię, bo inaczej trzeba by było przestać. Wiem, że to co robię jest ważne, że te związki są potrzebne. I dlatego jestem tu, gdzie jestem. Na sukces jest jeszcze dużo czasu.

 

Wierzy Pani wciąż w ten projekt?

Wierzę, że te związki mogą stać się lekami. Wierzę, że nowe leki mogą pomóc wielu cierpiącym ludziom. Patrzę jednak, jak wyglądają realia różnych instytucji czy innych podmiotów oraz sytuacja w naszym kraju i nie wiem, co dalej. Ale też patrząc na to jak było wcześniej – nigdy tego nie wiedziałam. Staram się podejmować takie decyzje, żeby nie wyrzucać sobie, że postąpiłam niewłaściwie. To jest to, co przyświeca mojemu działaniu, natomiast wciąż jestem tylko człowiekiem. Mam tyle siły, ile starcza jednemu człowiekowi.

 

W jakim miejscu jest Pani dzisiaj?

Mam pomysły na kolejne projekty, bo praca na uczelni nie polega na piciu kawy i zajadaniu ciasteczek – to jest praca pełna presji na nowe wyniki, dająca też w tym zakresie spełnienie. 

Rok temu uzyskałam stopień doktora habilitowanego, a następnie objęłam kierownictwo nad Zakładem Chemii Bioorganicznej w Katedrze Chemii Organicznej UJ CM, gdzie na barkach mam to, czego nikt nie widzi… – od odczynników i bezpieczeństwa pracy, przez administrację, po program dydaktyczny, pamiętając żeby to zmierzało w obranym kierunku. Jestem przecież nauczycielem akademickim.

Do tego wszystkiego jako kierownik dbam o dobre samopoczucie i dobre relacje wokół mnie. To, co się tworzy w badaniach, tworzy się tylko między ludźmi. Tu musimy się pożegnać z mitem XVII-wiecznej nauki, gdzie „jeden człowiek coś wymyślił”. Dziś na styku komunikacji dwóch osób, gdzie każdy jest pasjonatem i mistrzem w tym co robi i te osoby uzupełniają się swoją wiedzą (np. chemik i farmakolog czy chemik i biolog), kiedy te osoby czują się ze sobą bezpiecznie i dobrze – wtedy tworzą się dobre i piękne pomysły. To jest absolutną podstawą.

Praca na uczelni nie jest wszędzie taka sama. W naukach przyrodniczych pomyłki mogą oznaczać stratę odczynników i szans na powtórzenie albo jakieś zagrożenie, tu trzeba zawsze mieć pasję i przy tym życzliwość dla uczących się ludzi, taką samą, jakiej chciałoby się doświadczyć.

Czasami ilość administracji jest przerażająca – kiedyś w ciągu miesiąca złożyłam 7 sprawozdań, a następnie dostałam pismo z ankietą o ilości administracji i prośbą o pomysły, jak można ją ograniczyć. To wszystko przy dydaktyce, prowadzonych badaniach i pisanych publikacjach. To jest nasza praca. Często zostaję do późna, żeby w ciszy napisać coś, co komuś obiecałam.

Nie zmieniłabym jednak niczego i gdybym mogła jeszcze raz podjąć wszystkie decyzje to myślę, że mając ówczesną wiedzę postąpiłabym tak samo. Praca jest bardzo wymagająca i trudna, ale trzeba pamiętać, że każda praca jest trudna. Ja właśnie tu odnalazłam swoje miejsce.

 

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Dziękuję również.

 

Rozmawiała: Aleksandra Charchut, praktykantka portalu Biotechnologia.pl, mgr analityki medycznej i studentka 4. roku farmacji na Wydziale Farmaceutycznym CMUJ. 

KOMENTARZE
Newsletter