Biotechnologia.pl
łączymy wszystkie strony biobiznesu
O finansowaniu nauki w Polsce rozmawiamy z prof. Maciejem Żyliczem, prezesem Fundacji na rzecz Nauki Polskiej
Finansowanie nauki w Polsce, oraz współpraca naukowców ze środowiskiem biznesowym to zagadnienia, które często wracają na łamy portalu Biotechnologia.pl. Pojawiają się one gdy omawiamy aspekty polskiej innowacyjności, potencjału badawczo-rozwojowego różnych instytucji czy firm, ale poruszane są też w trakcie wywiadów z przedstawicielami nauki czy biznesu. Tym razem, o zaletach i wadach systemu finansowania nauki w Polsce, problemach polskiej innowacyjności i sektora badawczo-rozwojowego, rozmawiamy z prof. Maciejem Żyliczem, prezesem Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, oraz liderem Laboratorium Biologii Molekularnej w Międzynarodowym Instytucie Biologii Molekularnej i Komórkowej w Warszawie.

 

prof. Maciej Żylicz

Prezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej

Biotechnologia.pl: Jest pan profesorem i prowadzi pan swój własny zespół badawczy. Jest pan też prezesem największej, niepublicznej organizacji finansującej naukę w Polsce. Jak pan ocenia finansowanie nauki w Polsce, z perspektywy zarówno profesora jak i prezesa Fundacji na rzecz Nauki Polskiej?

prof. Maciej Żylicz: To bardzo szerokie pytanie. Myślę, że na początku warto podkreślić, że w ostatnich latach fundusze na badania naukowe prawie się podwoiły. To dobry sygnał. Należy na ten fakt zwrócić uwagę, ponieważ wielu, szczególnie tych starszych profesorów, tego nie widzi, albo nie chce widzieć. Jeśli spojrzymy na wydatki na naukę i rozwój to jednak nadal są one na bardzo niskim poziomie. Na całe badania i rozwój w naszym kraju wydajemy tyle, ile niektóre znane uczelnie na świecie. Mój kolega, profesor Leszek Borysiewicz, jest rektorem uniwersytetu w Cambridge. Jakiś czas temu zdradził mi, że budżet jego Uniwersytetu  wynosi 2,5 mld funtów.

 

W tym roku w Polsce do dyspozycji i wydania na naukę z budżetu państwa  było około 6 mld złotych

Zatem po przeliczeniu wyjdzie mniej niż  budżet samego Cambridge. Podobna sytuacja jest choćby na Uniwersytecie Stanforda, gdzie pracowałem swego czasu. Nie chcę oczywiście umniejszać wysiłków Polski w tym zakresie, ale to nam pokazuje jaka jest skala problemu. Cieszę się ogromnie, że powstały takie instytucje jak Narodowe Centrum Badań i Rozwoju oraz Narodowe Centrum Nauki, finansujące odpowiednio badania aplikacyjne i badania podstawowe. To są instytucje wręcz niezbędne. Można jedynie żałować, iż powstały tak późno. Ale skoro istnieją, to trzeba bardzo je wspierać. To są te pozytywne zmiany, które zaszły  w ostatnim czasie. 

 

A jakie są problemy?

Myślę, że pierwszym ogromnym problemem jest fakt, iż w Polsce liczba bardzo dobrych  uczonych jest ograniczona. Do nauki nie zawsze była selekcja pozytywna. Do tego mamy też do czynienia z diasporą Polaków, którzy opuścili kraj, bo nie było dla nich odpowiednich warunków do rozwoju. Uważam, że w tej chwili każdy dobry naukowiec jest w stanie uzyskać finansowanie albo z NCBR, albo z NCN, albo i z obu instytucji jednocześnie . Tylko liczba dobrych naukowców jest bardzo mała. Moim kolegom, profesorom w podobnym wieku, bardzo nie podoba się np., że 30% pozyskanego dofinansowania ma być przeznaczone na młodych ludzi. A moim zdaniem, to nasza jedyna szansa, ponieważ właśnie dla tych grantów młodzi ludzie wracają często z bardzo dobrych postdoców. Są wyedukowani za granicą. Robili tam studia. To jest „świeża krew”, która może zmienić sytuację „demograficzną” w polskiej nauce. Do tego realizowanych jest szereg specjalnych programów, do których mogą startować wyłącznie ”dojrzali” uczeni , jak np. Maestro czy Symfonia.

 

Ale granty indywidualne to chyba nie zawsze dobre rozwiązanie.

I to jest następny złożony problem. Grant, który sugeruje ścieżkę indywidualną ma swoje dobre strony – pomaga odnaleźć tych najlepszych, brylanty. Jeśli taki brylant istnieje w słabym ośrodku naukowym, w słabym zespole, to uzyskanie przez tego młodego człowieka dobrego finansowania jest dla niego chwyceniem Pana Boga za nogi. Z drugiej strony, jeśli ten człowiek pracuje w bardzo dobrym ośrodku, w dobrym zespole, otrzymanie grantu spowoduje rozproszenie tematyczne zespołu, a to z kolei może skutkować mniejszą wagą otrzymywanych rezultatów. Naprawdę przełomowe badania coraz częściej wymagają bardzo ścisłej i sprawnej pracy zespołowej. Moim zdaniem trzeba wspierać podejście zarówno indywidualne, jak i zespołowe. Czytałem niedawno opracowanie wykonane przez Duńczyków, którzy zastanawiali się czy finansowanie indywidualne stażu podoktorskiego jest lepsze niż finansowanie zespołu, który mógłby zatrudnić postdoca. Okazuje się, że jedno i drugie podejście może doprowadzić do pozytywnych wyników. Zatem na przyszłość, w Polsce powinniśmy rozwijać oba schematy finansowania.

 

Czy uważa pan, że ten system finansowania jest dobry?

Ten system jest dobry, na tyle na ile system oparty o peer review (osąd wartości naukowej (badaczy, publikacji, instytucji, dyscyplin) dokonywany przez samych badaczy pracujących w tej samej (lub zbliżonej) dyscyplinie – przyp. red.) może być dobry. Brakuje elementu, na który zwraca się uwagę przy przyznawaniu takich grantów jak np. grant Howard Hughes Medical Institute, czy Wellcome Trust. Tam daje się pieniądze wybitnym osobom na bardzo ryzykowne projekty. I właściwie przede wszystkim ocenia się ich dokonania w przeszłości. Na zasadzie — skoro byli dobrzy w przeszłości, to będą dobrzy w przyszłości i nie zmarnują tych pieniędzy. Tak zresztą działa też Fundacja na rzecz Nauki Polskiej. Owszem, należy przygotować projekt badawczy, ale w zasadzie traktujemy go jako swego rodzaju test na inteligentny sposób myślenia. Badamy czy naukowiec potrafi zaproponować nowatorskie podejście do tematyki lub, czy zdaje sobie sprawę, z zagrożeń jakie mogą się pojawić w projekcie. Ale tak naprawdę jak już ktoś dostanie pieniądze z Fundacji to ma wolność w realizacji projektu. Rain check jak mawiają Amerykanie. I tego brakuje we wszystkich tych systemach, które stworzyliśmy w Polsce. Podejmowanie wysokiego ryzyka — tylko wtedy można dojść do przełomowych wyników.

 

Na czym obecnie skupia się Fundacja na rzecz Nauki Polskiej? Bardziej na naukach podstawowych czy badaniach aplikacyjnych?

W tej chwili mamy 3 główne cele Fundacji. Pierwszy to jest wspieranie najlepszych uczonych. Drugi to inwestowanie w infrastrukturę. Obecnie powoli od tego odchodzimy, gdyż powstał szereg instytucji dysponujących funduszami strukturalnymi znacznie przewyższającymi nasze. Ale przez wiele lat Fundacja dawała pieniądze na wyrafinowaną aparaturę badawczą, a także na infrastrukturę. Trzecim elementem jest komercjalizacja badań. Mamy już na koncie kilka programów, które dotyczyły komercjalizacji wyników badań naukowych. Na przykład w ramach programu Innowator wsparliśmy kilkanaście projektów, z których kilka przekształciło się w bardzo interesujące, innowacyjne firmy, takie jak np. Apeiron Synthesis, czy Medicalgorithmics S.A. W ramach programu zapewnialiśmy szkolenie z tego jak się pisze biznesplan, jak się zakłada własną firmę itp. Następnie spośród przygotowanych biznesplanów wybieraliśmy 3-4 najlepsze, którym przyznawaliśmy dofinansowanie na dalszy rozwój. W tej chwili takich programów jest dużo, ale kiedy zaczynaliśmy, byliśmy prekursorami. Przypominam, że FNP to organizacja prywatna i nie były to pieniądze unijne. Jako Fundacja nadal zajmowaliśmy się powstałymi firmami, zaangażowaliśmy wyspecjalizowanych ludzi, którzy pilnowali, aby te młode firmy nie splajtowały.

 

Czyli w zasadzie trochę taki monitoring wydatkowania pieniędzy?

Nie nazwałbym tego monitoringiem, ponieważ to była pomoc bezzwrotna. Ale po prostu profesjonaliści radzili tym ludziom w kluczowych momentach, tworzenia się firm. Niestety, podjęliśmy decyzję o niekontynuowaniu programu , m.in. z powodu malejącej liczby dobrych, rzeczywiście innowacyjnych pomysłów. Po kilku edycjach programu coraz częściej trafiały do nas projekty, które wcześniej już odrzuciliśmy.

 

Czyli stało się to o czym pan wspominał na początku? Nie było masy krytycznej projektów ani naukowców?

Pierwszym powodem, który zmusił nas do wycofania się z realizacji kolejnych konkursów była właśnie mała liczba pomysłów, o małej zdolności do komercjalizacji. Zatem okazało się, że liczba dobrych naukowców, ze świadomością potrzeb rynku i niezbędną determinacją jest w Polsce skończona. Ale oczywiście znaczenie miał również fakt, iż dostępne stały się znacznie większe środki unijne na tworzenie przedsiębiorstw. Firmy zaczęły dostawać dotacje np. z PARPu, więc my wycofaliśmy się z programu Innowator.

 

Znam kilku naukowców, którzy kilkukrotnie wysyłali wnioski, niekoniecznie do FNP, ale do NCNu czy do NCBRu i te wnioski były odrzucane. Jednak sektor prywatny w nie zainwestował od ręki. Jak to jest z oceną projektów?

W FNP zawsze dokonywaliśmy pełnej oceny projektów. Na wstępie weryfikowaliśmy ich potencjał naukowy. Każdy projekt jednak musiał charakteryzować się zdolnością do komercjalizacji. Czyli musiało być przeprowadzone rozpoznanie rynku. Nawet jeśli da się wytworzyć i skomercjalizować jakiś nowy produkt, to należy najpierw sprawdzić czy nie ma podobnych produktów na rynku i czy produkt w ogóle da się sprzedać. W przypadku firm, powstałych w ramach programu Innowator, większość uzyskała później wsparcie z venture capital. Wyselekcjonowaliśmy rzeczywiście takie firmy, które w globalnym świecie były w stanie znaleźć swoją niszę i przewagę konkurencyjną. Rozmawiałem jakiś czas temu z doradcą Giza Venture Capital – polsko-izraelskiego funduszu inwestycyjnego. Okazuje się, że oni sami, szukając potencjalnych kandydatów do dofinansowania, znaleźli zbiór projektów dokładnie nakładający się na to co wyselekcjonowała FNP. Jest to dla nas pewna próba kontrolna, która potwierdza, że zrobiliśmy to dobrze.

 

Jak ocenia pan innowacyjność w Polsce? W marcu Komisja Europejska sklasyfikowała Polskę pod względem innowacyjności na 24 miejscu, na 27 możliwych. Z czego to może wynikać?

To wynika z szeregu elementów, ale przede wszystkim ze sposobu edukacji na wszystkich szczeblach. Bardzo istotne jest to, co podkreślał w swoim raporcie Jerzy Hausner „Konkurencyjna Polska. Jak awansować w światowej lidze gospodarczej?”— każdy szczebel edukacji musi być oparty na uczeniu kreatywności. Tego się da nauczyć. W Polsce natomiast to szwankuje. Na polskich uczelniach uczymy odtwarzania wyników. Prosty przykład: przychodzi do mnie student i pyta „Z jakiej książki mogę się tego nauczyć?” „Z mojego wykładu” – odpowiadam - „Mojego wykładu nie przeczyta pan w żadnej książce, bo gdyby to był wykład z książki, to mógłby pan sobie tę książkę kupić, przeczytać, a nie chodzić na wykłady”. Ale niestety takie jest nastawienie niektórych studentów – na reprodukowanie wiedzy, a nie na kreatywne myślenie. To jest moim zdaniem podstawowy problem. Poza tym ocena wszelkich innowacyjnych projektów opiera się o system peer review, czyli projekt oceniają osoby w zasadzie z tego samego środowiska, będące na tym samym poziomie, czasem osoby z zagranicy. W FNP, jeśli mamy do rozdysponowania dużą sumę, np. w programie Welcome, to staramy się, aby wszyscy recenzenci byli spoza Polski. System peer review ma wszędzie, nie tylko w Polsce, wpisany błąd systemowy. Mianowicie recenzenci oceniają wnioski na zasadzie „czy to się może udać”. Jeśli dojdą do wniosku na podstawie preliminary experiments, że projekt się uda, wówczas recenzent pisze dobrą ocenę. I w ten sposób premiujemy projekty o niskim ryzyku. Są organizacje typu Howard Hughes, Human Frontier of Science, czy Wellcome Trust, które odchodzą od tego systemu. Tam, z założenia, sukcesem mogą się zakończyć 2-3 na 10 recenzowanych projektów. Projekty muszą być po prostu ryzykowne. Ale jeśli któryś z takich ryzykownych projektów rzeczywiście wyjdzie to jest to zazwyczaj światowy sukces. Organizacja Human Frontier of Science w ciągu 20 lat istnienia doczekała się 17 laureatów nagrody Nobla spośród swoich laureatów. Z peer review jest jednak jak z demokracją – wszyscy na ten system narzekają, ale tak naprawdę nie ma lepszego. Złotym środkiem byłoby wykorzystanie tego systemu, ale z większą otwartością na podejmowanie ryzyka. Ryzyka nie tylko po stronie naukowca, ale też po stronie inwestora. Trzeba bowiem umieć zarządzać ryzykiem. Jeżeli badania finansowane z danego grantu zakończą się fiaskiem, to nie można przekreślić takiego człowieka. On zaryzykował, ale mu się nie udało. Niestety, w wielu przypadkach taki naukowiec trafia na czarną listę, nie dostanie następnego grantu. Także Najwyższa Izba Kontroli, która oceniała na początku września uczelnie wyższe w Polsce, nie lubi ryzyka. Jeśli ktoś w Polsce wyda 10 mln złotych na grant i te badania nie wyjdą, wówczas NIK to wyciągnie i stwierdzi, że to były zmarnowane pieniądze. Wobec tego przy obecnym systemie zarządzania ryzykiem trudno się spodziewać oryginalnych, a tym bardziej innowacyjnych projektów. Naukowiec chce się wpasować w system oceny, aby uzyskać pozytywne peer review, instytucja przyznająca dofinansowanie chce rzetelnie przeprowadzić ocenę zgłoszonych projektów, a na koniec różne instytucje państwowe chcą skontrolować czy publiczne pieniądze są wydawane zgodnie z góry przyjętymi procedurami. W ten sposób trudno przecierać nowe szlaki i podejmować odważne wyzwania.

 

A może należy bardziej pobudzać sektor prywatny aby inwestował w polskie R&D?

Oczywiście. Obecnie jedynie 1/3 budżetu na naukę pochodzi od firm, a 2/3 daje państwo. W większości krajów starej „piętnastki” sytuacja jest zupełnie odwrotne – 2/3 daje przemysł, firmy prywatne, a 1/3 państwo. Bezwzględnie musimy pobudzać tę strukturę, bo ona jest wadliwa.

 

Zatem w jaki sposób zmienić tę strukturę?

To jest proces, który musimy wziąć pod uwagę w nowej perspektywie finansowej, pieniędzy strukturalnych, których jest ponad 70 mld euro, z czego znacząca część będzie przeznaczona na szeroko pojętą „innowacyjność”. I jeżeli tym razem nie zmienimy struktury finansowania to prawdopodobnie już nigdy nam się to nie uda. Wcześniej jednak trzeba się dobrze zastanowić kto z przemysłu finansuje naukę? Duże globalne firmy typu Siemens, LG, Samsung, ale też duże firmy biotechnologiczne, które prowadzą badania naukowe i dzięki temu mają i osiągają swoje priorytety. Na 500 globalnych firm na świecie, nie ma ani jednej polskiej. Powinniśmy z nowej transzy pieniędzy strukturalnych stymulować tworzenie się globalnych firm. Polskich firm o globalnym zasięgu.

 

Albo chociaż centrów R&D...

To jest następny problem. Centra badawczo-rozwojowe obcych firm będą działały dobrze pod warunkiem, że zwiążą się z polską nauką. Jednakże, jeżeli ta współpraca będzie oparta jedynie o zatrudnianie polskich naukowców na potrzeby projektów badawczych dużych zagranicznych firm, to w dłuższej perspektywie taki system nie przyniesie większych korzyści dla Polski. Tym bardziej, że późniejsze zyski wyjdą na zewnątrz. Powinniśmy zatem tworzyć platformy technologiczne w takich dziedzinach, w których mamy już coś do powiedzenia i próbować tworzyć globalne firmy, finansujące badania, tak jak to funkcjonuje w wielu krajach na świecie. To jest jedno rozwiązanie. Drugie rozwiązanie to pomoc zwrotna dla tych firm, które jeszcze nie są globalne, ale osiągnęły jakąś przewagę rynkową, dzięki nowym, innowacyjnym produktom. Powinniśmy im możliwie aktywnie pomagać, bo one w przyszłości mogą przerodzić się w globalne firmy. W biotechnologii jest przecież parę firm, które rzeczywiście prowadzą już badania naukowe, mają jakieś produkty, choćby np. Mabion, czy Selvita. To jeszcze nie jest skala globalna, jednak potencjał mają olbrzymi.

 

Jest coś jeszcze co można w Polsce by zmienić aby wpłynąć na poziom innowacyjności?

Trzeba zmienić prawodawstwo. Obecne regulacje prawne niedostatecznie stymulują tworzenie przez firmy innowacyjnych produktów. Jeżeli właściciel firmy ma do wyboru samodzielne opracowanie nowej technologii bez ulgi podatkowej, lub kupno istniejącej technologii z ulgą, to co wybierze? Państwo „karze” w ten sposób za prawdziwą innowacyjność. I to, że jesteśmy na 24 miejscu pod względem innowacyjności wynika m.in. z tego, że w Polsce mamy bardzo mało firm rozwijających własne innowacyjne produkty lub usługi.

 

Mamy zatem 3 elementy, których rozwiązanie znacznie zwiększyłoby finansowanie nauki przez prywatnych przedsiębiorców. Taką zmianę proporcji finansowania stara się forsować także Ministerstwo Gospodarki.

To co w tej chwili próbuje zrobić Ministerstwo Gospodarki, tzn. powiedzieć, że wszystkie te pieniądze pochodzące z funduszy strukturalnych i mające wspierać innowacyjność, powinny przechodzić przez firmy, jest błędem. Jestem głęboko przekonany, że bez wspierania nauki, także badań podstawowych, nie będziemy w stanie rozwijać własnych, innowacyjnych technologii. Ale jest jeszcze inna kwestia. Proszę spojrzeć na to z perspektywy branży biotechnologicznej albo farmaceutycznej. Mamy w naszych, polskich warunkach przeszło 200 firm farmaceutycznych, z których tylko 20 cokolwiek produkuje w Polsce. Wszyscy inni przepakowują produkty do polskich opakowań, żeby polski klient mógł je kupić w polskiej aptece. Większość z tych 20 firm produkuje leki generyczne. Wśród nich 5 inwestuje w nowe produkty. Tylko 5. Oczywiście te 5 firm powinno dostać taki finansowy dopalacz, żeby te nowe produkty mogły powstać. Ale pozostałych firm to kompletnie nie interesuje. Produkują „aspirynę” i koniec. Więc to jest kompletnie złe podejście. Bo jeżeli to są bezzwrotne dotacje, to firma oczywiście weźmie te pieniądze. Ale nie wyłoży swoich własnych pieniędzy na badania i rozwój, bo ma zupełnie inny model biznesowy. Musimy zatem odróżnić firmy innowacyjne od naśladowczych. Te pierwsze ponoszą rzeczywiste ryzyko, które powinno być obniżane poprzez publiczne wsparcie. Te drugie grają przede wszystkim na lokalnym rynku i bezzwrotne dotacje dla nich mogą zaburzać krajową konkurencję. Przy adaptacji technologii (w odróżnieniu od jej wytworzenia), dosyć dobrze można rozeznać ryzyka. Przedsiębiorca może zatem oszacować, czy taka inwestycja mu się opłaca. A w takim wypadku nie ma potrzeby jej wsparcia bezzwrotną pomocą z kieszeni podatnika (pamiętajmy o wkładzie krajowym do środków strukturalnych). Sens ekonomiczny ma wspieranie projektów ryzykownych – takich które mogą się zakończyć porażką, ale ich sukces będzie sukcesem na dużą skalę. I znowu wracamy do kwestii większej otwartości na ryzyko.

 

Uważa pan, że Państwo i sektor biznesu są w stanie osiągnąć synergię jeśli chodzi o finansowanie nauki i badań?

Jeśli zostaną podjęte odpowiednie kroki to tak. Uczestniczyłem niedawno w wykładzie prowadzonym przez twórców wirtualnego instytutu biotechnologicznego w Belgii (VIB). Startował on 17 lat temu, praktycznie od zera. W Belgii wówczas istniały 4 firmy biotechnologiczne, w tej chwili jest ich ponad 200. Wszystkie zostały zainicjowane właśnie przez VIB. I tam zostało jasno pokazane i udowodnione, że badania naukowe, obojętnie czy to inicjowane z ciekawości naukowej, czy zamawiane przez kogoś, mogą przynieść ciekawy efekt komercyjny. W Polsce prowadzonych jest bardzo dużo interesujących badań naukowych o charakterze aplikacyjnym, ale nie mamy rzeczywistych, dobrze funkcjonujących centrów transferu technologii. Są tylko ładne szyldy i mądre hasła. W Belgii, oprócz świetnych badań na najwyższym poziomie, naukowcy mieli również profesjonalne centrum transferu technologii, które doprowadzało wyniki ich badań do nowych produktów, patentów itd.

 

Słyszałem, że belgijski system komercjalizacji działa bardzo dobrze.

Jak byłem w Stanford, czy w Utah, w State University jako profesor, to działało mniej więcej podobnie jak w Belgii. Pracowałem jako naukowiec i rozliczano mnie z mojej pracy naukowej. Musiałem publikować w najlepszych czasopismach i być cytowany. Ale co miesiąc przychodził do mnie np. biolog molekularny, a więc człowiek, który rozmawiał tym samym językiem co ja, i pytał się, co się udało zrobić. Pełnił on rolę brokera technologii, miał rozeznanie, co da się opatentować, a co nie, na co już ktoś dostał szeroki patent, a gdzie da się coś jeszcze ugrać. Jeżeli gdzieś znalazł potencjał na patentowanie, to po tygodniu wracał do mnie z wnioskiem patentowym do podpisania. Następnie poszukiwał firm, które mogłyby być zainteresowane wykorzystaniem tego wniosku. Ja nie musiałem się tym zajmować. Tego typu działań kompletnie w Polsce nie ma. Do Polski wróciłem 20 lat temu i nigdy dotąd nikt się mnie nie zapytał co mi się udało zrobić, i czy się nie da czegoś skomercjalizować.

 

Czyli według pana obecnie instytucje, które rzekomo zajmują się transferem technologii działają nieefektywnie?

A co robią nasze centra transferu technologii? Po pierwsze są rozproszone. Praktycznie każda uczelnia, każda jednostka PANowska ma własne CTT. Często pracują tam źle dobrani, ludzie, którzy zajmują się głównie pozyskiwaniem pieniędzy unijnych na szkolenia lub konferencje.

 

Ostatnio sześć i pół miliona złotych MNiSW przeznaczyło na trzydziestu brokerów technologii.

Mam nadzieję, że to zacznie działać. Ja mam patenty w Polsce, ale one leżą na półce. W zasadzie powinienem stać się biznesmenem i zastanawiać się komu sprzedać licencję. Ale ja się na tym nie znam. Powinienem pracować naukowo, a nie zajmować się komercjalizacją. Owszem, istnieje bardzo mały procent ludzi, którzy potrafią jedno i drugie. Ale myślę, że lepiej jeżeli ktoś zajmuje się tym na czym się zna najlepiej, a nie wszystkim na raz. W każdym razie mój patent, który uważam, że ma ogromne znaczenie w biotechnologii leży na półce.

 

Czego on dotyczy?

Metody zwiększenia ekspresji genów w komórkach eukariotycznych o 150 %. Bardzo przydatna technologia, np. dla biotechnologów produkujących konkretne białka w systemach eukariotycznych.

 

I nie ma kto się tym dalej zająć?

Przynajmniej ja nie mam na to obecnie czasu.

 

Szkoda, bo brzmi interesująco. Wróćmy do innowacyjności i finansowania nauki. Jak FNP wpisuje się w realizacje tych potrzebnych zmian w Polsce?

Jako Fundacja na rzecz Nauki Polskiej włączamy się w dyskusję między nauką a gospodarką. Chcemy też stworzyć od trzech do pięciu międzynarodowych instytucji w Polsce, które będą uprawiały naukę na najwyższym poziomie. Obok, za te samie pieniądze zostaną utworzone centra transferu technologii z prawdziwego zdarzenia. Najlepsze rzeczy, które powstaną w tych instytutach będą komercjalizowane. Włączyliśmy się także w ideę stworzenia w Polsce na wzór belgijski - Wirtualnego Instytutu Naukowego. Ale nie będzie to wymagało nowej infrastruktury. W przypadku wirtualnych instytutów badania naukowe będą realizowane w istniejącej infrastrukturze naukowej, przez najlepsze grupy badawcze w Polsce. Nie wydziały, czy instytuty. Bowiem nie ma wydziałów czy instytutów, gdzie wszyscy są dobrzy. Grupy badawcze będą miały wspólny cel naukowy i dostaną pieniądze na zrealizowanie tego celu. Naukowcy pracujący w grupach badawczych wirtualnego instytutu pozostaną pracownikami uczelni, czy PAN, ale będą pracować także w strukturze wirtualnego instytutu, korzystając z jego zasobów – finansowych, technicznych i ludzkich.

Trzecią sprawą, w którą chcemy się zaangażować jest rozbudowanie programu Homing, czyli powrotów młodych ludzi z zagranicy. Ale młody człowiek będzie miał wybór — realizować się na uczelni, lub będzie mógł pójść pracować do prywatnej innowacyjnej firmy, albo założyć własny start-up.Rozbudowanie programu Homing da młodym ludziom taki wybór, a każda z tych trzech możliwych dróg będzie przez nas finansowana. Trzecia rzecz, będziemy tworzyć zespoły naukowe, takie które robiliśmy dotychczas, ale teraz niekoniecznie w świecie akademickim. Będziemy tworzyć badawcze teamy także w firmach. Chcemy również skupić się na wsparciu proof of concept. Jeżeli ktoś z naszych laureatów ma wynik naukowy, który da się skomercjalizować, to wtedy dostanie mały grant, rzędu pół miliona złotych, na krótki czas - maksymalnie dwa lata. Wówczas będzie miał okazję na to, żeby sprawdzić czy jego pomysł rzeczywiście może mieć znaczenie. Będzie mógł się także przygotować do rozmów z funduszami venture capital. To jest jeden z pomysłów na przeciwdziałanie jednemu z problemów, które omawialiśmy, czyli słabych pomysłów, które na dodatek często są zupełnie nieprzygotowane do etapu rozmowy z funduszami venture capital. Tam zadają takie pytania, na które naukowiec z uniwersytetu nie jest w stanie sam odpowiedzieć.

 

Naukowcy nie potrafią omawiać swoich projektów w sposób przystępny i zrozumiały dla biznesu?

Nie potrafią ich prezentować. Nie mają rozeznania rynkowego. Nie mają obeznania z prawem patentowym. Żaden fundusz venture capital nie zacznie rozmawiać z naukowcem, jeżeli sprawa wartości intelektualnej nie będzie uregulowana. Mało tego, naukowcy często pozbawiają się możliwością ochrony patentowej swoich pomysłów poprzez prezentowanie się na różnych zjazdach czy konferencjach. Zatem stworzymy w ramach FNP mały program proof of concept, dla laureatów naszych grantów. To nie będzie dofinansowanie na to, aby ktoś odkrył coś nowego. Naukowiec już musi mieć to odkrycie, dysponować konkretnymi wynikami, tylko teraz trzeba sprawdzić czy da się te wyniki skomercjalizować. Jeżeli coś rzeczywiście posiada wartość komercyjną to oprócz rozeznania rynku, trzeba zbadać wiele parametrów, które potwierdzą choćby to, że dane odkrycie można powtórzyć w powiększonej skali. To wszystko trzeba dopilnować przed rozmową z funduszem wysokiego ryzyka.

 

Bardzo dziękuję za rozmowę i poświęcony czas

 

rozmawiał red. Tomasz Sznerch

KOMENTARZE
news

<Październik 2017>

pnwtśrczptsbnd
25
26
27
28
29
30
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
1
2
3
4
5
Newsletter