Biotechnologia.pl
łączymy wszystkie strony biobiznesu
Człowiek od komercjalizacji - wywiad z prof. Janem Lubińskim, prezesem Read-Gene S.A.
27.05.2009
W młodości chciał zostać matematykiem, a dzisiaj ma szansę dokonać rewolucji w badaniach genetycznych. Na tyle wierzy w sukces projektu, że nie bał się zainwestować w niego swoje oszczędności. Polska to jego zdaniem kraj antyinnowacyjny, ale z potencjałem
Dlaczego spośród wielu dziedzin, jakimi zajmuje się medycyna, wybrał Pan genetykę?

- Przez pragmatyczne podejście do życia mojej mamy?

Mamy?

- W szkole średniej najlepsze wyniki osiągałem w naukach ścisłych, dlatego chciałem iść na matematykę. Moja mama powiedziała mi jednak: i co ty będziesz po tych studiach robił? To już lepiej zostań lekarzem. To było bardzo pragmatyczne podejście, które ukształtowało moje myślenie do dzisiaj - robić coś atrakcyjnego pod względem naukowym i jednocześnie przekładać to na codzienne życie. Poszedłem zatem na medycynę. A skoro już tam byłem, to znowu szukałem czegoś atrakcyjnego. Uznałem, że takie są nowotwory.

Zostałem patologiem. Starałem się jednak dalej zgłębiać swoją wiedzę. Wystudiowałem w pewnym momencie, że szansą dla onkologii będzie genetyka. Koledzy zaśmiewali się z tego pomysłu, ale ja byłem uparty. I gdy oni jeździli na stypendia zagraniczne do zakładów patologii, ja byłem chyba jakiś dziwny (śmiech) i stwierdziłem - po co? Wybrałem jeden z amerykańskich instytutów nauk podstawowych. Potrzebowałem kontaktu z naukowcami, których praca nie miała w tamtym okresie może bezpośredniego przełożenia na wyniki, ale tworzyli potencjał na przyszłość. Tam zrozumiałem, czym jest analiza molekularna, badania DNA.

I po powrocie do kraju zaczął Pan tą wiedzę wprowadzać w życie?

- Do 89 roku nie było szans prowadzić tego typu badań. Dzisiaj możliwości mamy prawie takie same jak na Zachodzie. Trochę gorzej przedstawia się sytuacja z pieniędzmi. Przepraszam (śmiech). Mamy dużo mniej pieniędzy.

Po powrocie ze Stanów zdawałem sobie sprawę, jak ogromnej rzeszy ludzi i środków potrzeba na badania genetyczne. Nie mogłem na to liczyć w Szczecinie. W związku z tym wiedzieliśmy, że musimy się nastawić na badania wybitnie aplikacyjne, które będą dawały pacjentom ewidentne efekty takie jak zdrowie i życie, a co za tym idzie każdy je kupi. Badania musiały być zatem tanie i z naszej strony wymagać jedynie organizacji i intelektu. Wyszukałem takie obszary i zacząłem tworzyć pierwsze rejestry. To jest bardzo proste. Jak chce się mieć wynik, to trzeba porównać grupy pacjentów. Aby zrobić korelację pomiędzy zmianą w genie, a kliniczną to trzeba mieć tysiące próbek. W naszych zamrażarkach mamy ich ponad 200 tysięcy. Stworzenie takiego rejestru nie jest ani trudne ani kosztowne. Wystarczy, że przyjdzie pacjent, a my zabezpieczymy jego DNA. Nigdy nie byliśmy przeinwestowani, a te próbki to nasza siła.

Co skłoniło Pana do założenia Read-Gene?

- Read-Gene powstał, bo nie chcieliśmy, by wytwarzane przez naszą grupę produkty nie były wykorzystywane komercyjnie w skali światowej. Podejście uczelni do patentowania, zwłaszcza w skali międzynarodowej było bierne. Nikt nie widział takiej potrzeby. Ktoś musiał to zatem wziąć na siebie. Władze uczelni zaproponowały, by to Read-Gene został tym kimś. Założenia były proste - my Wam damy licencję na wyłączność na komercjalizację Waszych odkryć, a jak coś sprzedacie, to nam zapłacicie 20 procent od przychodu. Uczelnia nie mogła nic stracić, a całe ryzyko wzięliśmy na siebie. Szło jak po gruzie. Najpierw dwa lata toczyły się dyskusje na poziomie władz uczelni i senatu. Gdy cztery lata temu udało się w końcu założyć firmę, to nie mogliśmy znaleźć inwestora. Dlatego zainwestowaliśmy własne środki. Sam wpakowałem prawie wszystkie oszczędności, a koszty funkcjonowania były nie małe. To przecież my płaciliśmy za patenty. Kilka udało nam się już uzyskać, a kolejne czekają w kolejce. Musieliśmy zatem ustawić działalność firmy również na rozwój takich obszarów, które przynoszą dochody.

Czyli pieniądze przede wszystkim?

- Absolutnie nie. Chcemy być liderem na skalę światową w zakresie chemoprewencji czyli wytwarzania i podawania substancji, które obniżą ryzyko raka. Ten schemat się właśnie wykluwa. Badamy geny, następnie badamy stężenie tych środków, które chcemy zastosować i podajemy właściwe preparaty dla właściwej osoby, we właściwych dawkach. Jesteśmy dopiero na początku drogi, a przebicie się tego w skali międzynarodowej, doprowadzenie do stanu, gdy będziemy dysponowali kilkoma czy kilkunastoma takimi produktami zajmie dużo czasu, a w między czasie trzeba przeżyć. Dlatego zajęliśmy się też rzeczami, które już teraz przynoszą dochody. To są badania kliniczne na pacjentach, diagnostyka, internetowe konsultacje lekarskie i testy DNA. To wszystko daje nam pieniądze, by sprostać głównemu wysiłkowi finansowemu. Wiążemy na szczęście koniec z końcem i wielkiej pomocy z zewnątrz nie potrzebujemy.

Na ile pomógł w tym spółce debiut na rynku NewConnect?

- Bez tego byłoby nam z pewnością dużo trudniej. Te kilka milionów złotych pozwala nam spokojnie patrzeć w przyszłość i poważnie myśleć o postawieniu naszego ośrodka, który będzie spełniał światowe standardy w zakresie laboratoriów czy chemioterapii.

Czy zachęca Pan zatem inne firmy innowacyjne, by decydowały się na debiut? Czy też może jest to krok, na który mogą pozwolić sobie tylko wybrańcy?

- Zdecydowaliśmy się na ten krok, bo nie byliśmy dobrze potraktowani przez duże grupy kapitałowe. Chcieli wszystko za nic. Uważali, że bez nich nie zdobędziemy kapitału. Mylili się. Zaufał nam przysłowiowy Kowalski i udało się. By liczyć na zaufanie, trzeba prezentować jednak pewien poziom wiarygodności. My, jako ośrodek działający przy akademii medycznej, jesteśmy wiarygodni wśród pacjentów i pod tym względem mieliśmy łatwiejszą sytuację. Inni mogą nie być w tak komfortowej sytuacji. Poza tym nadal 80 procent firmy znajduje się w naszych rękach. Nie istnieje ryzyko, że ktoś zacznie nas szantażować, podnosić kapitał i przejmować kontrolę nad spółką. NewConnect jest więc bardzo trafioną formułą, z której wiele firm powinno korzystać, choć pewnie nie wszystkim uda się pozyskać środki na tak dogodnych warunkach.

Duże grupy kapitałowe zapewne bały się zainwestować, bo powodzenie firmy innowacyjnej stoi przecież pod dużym znakiem zapytania.

- NewConnect daje szansę, by to ryzyko było przynajmniej pod kontrolą publiczną. W związku z tym widać te wszystkie ruchy jak na dłoni. Mamy zobowiązanie informować giełdę o wszystkich ruchach, które mogą mieć wpływ na wycenę. To wszystko przemawia za tym rynkiem.

Kończąc temat pieniędzy nie mogę pominąć pytania o środki unijne. Czy Read-Gene w ogóle aplikuje o dofinansowanie z Brukseli?

- Oczywiście. Budowę naszego nowego ośrodka chcemy w 60-procentach sfinansować z funduszy strukturalnych. Nawet jeśli nie uda nam się zdobyć pieniędzy w jednym konkursie, będziemy startowali w następnych.

Czyli nie przeraża Państwa skomplikowana procedura związana z wypełnianiem wniosków i potem dokładna kontrola wydatków? W Polsce ciągle pokutuje przecież przekonanie, że zdobycie pieniędzy z Brukseli to istna droga przez mękę, którą mało komu udaje się pokonać.

- Istnieją wyspecjalizowane firmy, które zajmują się całą procedurą. Ich koszty na wejściu nie są takie dramatyczne, mimo że inkasują do kilkunastu tysięcy złotych bez względu, czy uda im się pozyskać środki, czy nie. Potem zarabiają jeszcze kilka procent od pozyskanych funduszy, ale mnie się na przykład bardzo podoba, jak pracuje firma, która nas prowadzi. Widać, że nie przejada tych pieniędzy, tylko stara się pomóc. Zmienili nam chociażby księgowość, dzięki czemu wyodrębniliśmy część inwestycyjną, na którą możemy się starać o dofinansowanie. Nie wiem oczywiście, czy dostaniemy ostatecznie pieniądze, ale samo opracowanie wniosku nie jest takie trudne, jak się wielu wydaje.

Read-Gene istnieje już od prawie czterech lat. Firmy innowacyjnych technologii to jednak ciągle nowość w naszym kraju. Czy urzędnicy i ludzie z otoczenia biznesu rozumieją potrzeby branży?

- Nie rozumieją. Za przykład mogę podać chociażby naszą akademię. Przez dwa lata prowadziłem rozmowy na poziomie władz i w senacie. Wszystkie relacje między uczelnią a firmą były przegłosowane, a i tak raz po raz spotykam się z atmosferą nieufności, podejrzeń. To potrafi zirytować.

W takim układzie ilu ma Pan znajomych naukowców, którzy poszli w Pana ślady, założyli własną, innowacyjną firmę?

- Na razie nie mam. Myślę jednak, że w głowach wielu rodzi się taka idea.

Co jest zatem największą przeszkodą, by ta idea była wdrażana w życie? Brak pomysłów, brak środków czy może brak przekonania?

- Brak zrozumienia sytuacji. Zacznijmy od tego, że wspieranie patentowania, zwłaszcza w skali międzynarodowej ciągle jest niewystarczające. Koszt takiego patentu to minimum 30 tysięcy złotych. Skąd uczeni mają brać na to pieniądze?! A to jest punkt wyjścia. Jak się ma zabezpieczoną własność intelektualną, to można dopiero zacząć myśleć o innowacji. Patentowanie powinno być zdecydowanie bardziej wspierane. Oczywiście nie można pomagać każdemu, dlatego można wprowadzić zasadę, że 90 procent kosztów pokrywane jest automatycznie, a 10 procent musi wyłożyć twórca pomysłu. To jest realna kwota, jaką może wydać, a z drugiej strony inwestując własne środki zastanowi się najpierw trzy razy, czy rzeczywiście jego odkrycie warte jest patentu.

Wystarczy więc tylko wspierać patentowanie?

- To jest jeden z trzech warunków. Równie ważna jest zmiana myślenia. Uznanie komercjalizacji badań za coś chwalebnego, a nie dyskusyjnego czy wątpliwego. Komercyjne nastawienie powoduje, że nie czekam, by dostać pieniądze, ale szukam możliwości, jak je zarobić. Dlatego dopiero na trzecim miejscu widzę potrzebę większego wsparcia finansowego.

Czyli nie zgadza się Pan z twierdzeniem, że tylko współpraca nauki z biznesem stwarza szansę rozwoju innowacyjności?

- Wejście biznesu do innowacyjnego przedsięwzięcia jest potrzebne, kiedy chodzi o zwiększenie skali, zasięgu działalności. Prace badawcze i opracowanie samego produktu to jest moment wręcz zastrzeżony dla uczelni, dla tych twórców. Zbyt wczesne wejście kapitału i oddanie kontroli jakiemuś prezesowi, który nie zna specyfiki innowacyjnych badań, może we wstępnym okresie działalności tylko przeszkadzać. Samo podejście naukowców również musi się jednak zmienić. Oni lubią opowiadać, że mieli takie albo inne odkrycie, ale nikt się tym nie zainteresował i nie wyłożył pieniędzy. A jak miał się zainteresować, skoro to było odkrycie czyli coś zupełnie nowego? To na twórcach spoczywa obowiązek, żeby je pokazać i zainteresować biznes.

A czy w samych naukowcach nie ma takiej niechęci do tworzenia własnych firm i komercjalizacji badań?

- To jest rzeczywiście problem. Naukowcy ciągle stawiają sobie pytanie: czy to jest aby etyczne, że prowadzę firmę? Czy nie powinienem być tylko profesorem i prowadzić badań? Ja im odpowiadam - komercjalizacja badań to jest ogromna szansa dla nauki, dla medycyny, dla tego kraju. Oni są nieetyczni, że zadają takie pytania.

Po wielu latach pracy naukowej i teraz, jako prezes Read-Gene, co uważa Pan za swój największy sukces?

- Myślę, że było ich sporo, jak choćby opracowanie testu BRC 1, czy pierwszy na świecie screening populacyjny w kierunku nowotworów, który przeprowadziliśmy w 2001 roku wśród wszystkich mieszkańców województwa zachodniopomorskiego. Fakt, że nie objął on całego kraju wynika z tego, że w Szczecinie nie mamy pozycji centralnej. Ale niewątpliwie najważniejszym sukcesem będzie ten, nad którym właśnie pracujemy. To odwróci myślenie w zakresie chemoprewencji o 180 stopni. Selen zaczęliśmy badać 15 lat temu i teraz powoli mamy tego efekty. Na modelu najwyższego ryzyka raka piersi i jajnika jesteśmy w stanie już pokazać, że suplementy muszą być podawane właściwym osobom i we właściwy sposób. Jednakowe dawki dla wszystkich pomagają tylko jednej trzeciej pacjentów, a dla pozostałych to gwóźdź do trumny. Udowodnienie zależności między genami, stężeniem suplementów, mikroelementów i witamin, a efektem prewencyjnym to będzie piękne podsumowanie naszej działalności.

Jak widzi Pan zatem przyszłość Read-Gene?

- Nikt tego nie wie. Mogę jedynie powiedzieć, co zamierzamy, w co wierzymy i co jest wysoce prawdopodobnym marzeniem, ale jednak marzeniem. Chcemy i marzymy, by w zakresie chemoprewencji Read-Gene stał się światowym liderem. Nasze działania skupiają się na tym, by zbadać geny pacjentów z podwyższonym ryzykiem nowotworu, powiedzieć, co powinni dostawać ekstra poza normalnym funkcjonowaniem, by obniżyć to ryzyko. Żyją miliony takich osób, dlatego uważamy, że będziemy dużą firmą. Oprócz diagnostyki i opracowywania procedur chcemy też wytwarzać te suplementy i leki chemoprewencyjne. Nie sądzę, by wszystko udało się osiągnąć za mojego życia, ale to jest nasz cel.

Wyniki ostatnich badań to pierwszy krok w kierunku światowego sukcesu?

- Tak, choć ciągle jesteśmy na etapie finalizowania tego pierwszego kroku. Zgłosiliśmy niedawno dwa patenty światowe i szykują się kolejne. To one będą chroniły naszą własność intelektualną czyli co należy badać, w jaki sposób i w jaki sposób podawać odpowiedni suplement.

Czy Pana zdaniem Polska jest krajem innowacyjnym?

- No nie, w tej chwili nie. Jesteśmy wręcz totalnie antyinnowacyjnym krajem. Świadczy o tym chociażby liczba patentów na osobę. Ale to nie znaczy, że nie mamy potencjału. Niestety wielu ludzi o innowacjach tylko mówi, ale nie robi nic, by je wdrożyć w życie. Jesteśmy pod tym względem na głębokim dorobku. Nie ma się jednak co dziwić, skoro osoby, które zasiadają na przykład w ministerstwie i oceniają projekty celowe, nie mają w swoim dorobku żadnego wdrożenia. Tym samym nie rozumieją specyfiki badań, problemów, całej drogi, którą trzeba przejść. Sami dostaliśmy ostatnio 300 tysięcy złotych kary za nasze ostatnie osiągnięcia, bo nie zdążyliśmy na czas rozliczyć projektu. A to jest hit światowy, ja to sprzedam na cały świat, ale najpierw zapłacę karę. Na takim właśnie poziomie jesteśmy. Potrzeba zmian systemowych, by ważne decyzje dotyczące programów innowacyjnych podejmowały osoby, które mają na przykład na swoim koncie wdrożone patenty. My jesteśmy teraz antyinnowacyjni, ale na szczęście to się powoli zmienia.

Czuje się Pan dzisiaj naukowcem czy raczej biznesmenem?

- Każdym po trochu. W ośrodku pracuje sto osób, a 20 lat temu zaczynaliśmy od zera. Mam chyba predyspozycje do pracy od podstaw. Przyszedłem jako młody naukowiec, miałem przyznany grant, umiałem pracować naukowo, nie umiałem tylko komercjalizować, ale tego nauczyłem się później. Byłem zatem przygotowany do samodzielnej pracy. Read-Gene właściwie niewiele zmienił w sposobie, w jaki funkcjonowałem od 1989 roku. Kim zatem tak naprawdę jestem? Jestem człowiekiem od nauki i komercjalizacji.

Dziękuję za rozmowę.



• Prof. Jan Lubiński jest jednym z najbardziej znanych genetyków/onkologów w Polsce. Jest założycielem i kieruje Międzynarodowym Centrum Nowotworów Dziedzicznych (MCND) w Szczecinie. Zainteresowania badawcze dotyczą genetyki klinicznej nowotworów. Był także ”visiting scientist” w Instytucie Pasteura w Paryżu, Instytucie Wistara i Instytucie Nowotworów Jeffersona w Filadelfii. Jest członkiem Komitetu Genetyki Człowieka i Patologii Molekularnej Polskiej Akademii Nauk i od 2006 członkiem zarządu Europejskiego Towarzystwa Genetyki Człowieka. Otrzymał tytuł Doktora Honoris Causa uniwersytetu w Rydze. Jest autorem ponad 300 prac naukowych w piśmiennictwie międzynarodowym i kilku przyznanych patentów międzynarodowych. Od początku działalności Read-Gene zajmuje stanowisko prezesa firmy.



KOMENTARZE
Newsletter