Biotechnologia.pl
łączymy wszystkie strony biobiznesu
23 cm dokumentów nową miarą polskiej innowacyjności - rozmowa z prof. Janem Szopą-Skórkowskim, prezesem Fundacji Linum
10.01.2012

Profesor Jan Szopa-Skórkowski jest szefem Zakładu Biochemii Genetycznej na Uniwersytecie Wrocławskim. Od lat zajmuje się modyfikacjami genetycznymi roślin uprawnych. Opatrunki lniane jego autorstwa wykazują niespotykane właściwości lecznicze wobec ciężko gojących się ran o różnej etiologii powstania. Niedawno opatrunki te otrzymały certyfikat produktów medycznych. W ekskluzywnym wywiadzie dla portalu Biotechnologia.pl profesor Jan Szopa-Skórkowski opowiada o niełatwej drodze do sukcesu i przeszkodach jakie na tej drodze napotykają polscy naukowcy. 

                    

                            prof. Jan Szopa-Skórkowski

 

Kiedy rozpoczął Pan swoją przygodę z modyfikacjami genetycznymi lnu? I dlaczego wybrał Pan akurat len?

Dość trudno powiedzieć od kiedy dokładnie zajmuję się lnem, ale to będzie już kilkanaście lat.  Ważniejsze natomiast jest chyba to dlaczego wybrałem len. Naukę inżynierii genetycznej zaczynaliśmy bowiem od ziemniaka. Zawsze byłem zdania, że jeżeli coś się robi, to powinno to mieć praktyczne zastosowanie w życiu codziennym. Ziemniak jako roślina powszechnie uprawiana w Polsce wydawała nam się szczególnie ważna. Jednak spotkaliśmy się z ogromnym oporem grup proekologicznych, które zarzucały nam, że nie wiadomo, czy modyfikowany genetycznie ziemniak nie wpłynie niekorzystnie na człowieka, który go skonsumuje. Oczywiście mieliśmy od początku stuprocentową pewność, że modyfikowane przez nas rośliny nie mają żadnego negatywnego wpływu na człowieka, ale przepychanki z tymi środowiskami nie mają większego sensu. Ludzie, którzy podają w wątpliwość modyfikacje genetyczne nie przyjmują żadnych argumentów innych niż swoje, sami powołując się na „autorytety”, które najczęściej nie mają żadnego doświadczenia w tworzeniu i analizie naukowej modyfikowanych genetycznie organizmów.

W poszukiwaniu innej wartościowej rośliny, len wydawał nam się najbardziej optymistyczny do manipulacji genetycznych, bowiem to roślina, która jest źródłem i włókna i oleju. Nie ma w Polsce drugiej podobnej rośliny, która charakteryzowałaby się takimi cechami. Posiadamy świetny klimat i jakość gleb pod uprawy lnu. Po trzecie w Polsce mieliśmy wieloletnią tradycję uprawy i przetwórstwa lnu. Kiedyś infrastruktura przetwórcza była bardzo dobrze rozwinięta. Dziś, według danych unijnych, w Polsce uprawia się zaledwie kilka tysięcy hektarów lnu i niestety len jest w odwrocie. Spowodował to niedostateczny rozwój prac w obszarze agrotechniki i hodowli lnu, ale też zaniechanie rozwoju prac w agrobiotechnologii. Dzisiaj przede wszystkim rośliny uprawne powinny być przedmiotem zainteresowania biotechnologii, ale co jest bardzo istotne, muszą być wykorzystane w całości, a to wykorzystanie musi być wieloaspektowe. My w ramach wieloletniego dorobku pracy, oferujemy takie rośliny, które mogą być wykorzystane w całości i wieloaspektowo. Włókna w tradycyjnej formie w przemyśle włókienniczym, olej w przemyśle chemicznym, ale również koncentrujemy się na zastosowaniu medycznym, farmaceutycznym, czy kosmetologicznym, dostarczając odpowiedni surowiec.

Rośliny modyfikuje się głównie w dwóch celach, aby uodpornić je na choroby i działanie wszelkiego rodzaju czynników zewnętrznych, bądź w celu zwiększenia ich wartości użytkowej. Ile typów modyfikowanego genetycznie lnu powstało dotąd w Zakładzie Biochemii Genetycznej?

Wyhodowaliśmy do tej pory kilkanaście różnych typów lnu. Ważnym elementem, o którym należy pamiętać jest to, że modyfikując genetycznie rośliny uprawne trzeba mieć zawsze w perspektywie rolnika, czyli hodowcę. Dla niego rośliny muszą być odporne, dla przemysłu muszą być użyteczne, dlatego my naszymi modyfikacjami staramy się odpowiadać na te zapotrzebowania.

Czy każdy typ jest inny?

Każdy typ lnu charakteryzuje się unikalną cechą i ma inne właściwości. Są typy, które produkują aminokwasy siarkowe, są takie, które produkują poliaminy, inne produkują flawonoidy, bądź terpenoidy, są też takie, które produkują związki polimerowe. Nasza filozofia jest taka, żeby modyfikując rośliny manipulować grupami czynników, które chronią roślinę przed infekcją, a ochraniając roślinę, czyli akumulując pewne ważne związki, stanowią dobry surowiec na potrzeby dajmy na to medyczne.

Kiedy powstały pierwsze opatrunki z modyfikowanego genetycznie lnu?

Pierwsze prototypy, które zostały użyte do dalszych eksperymentów powstały około 4 lat temu.

Ile czasu zajmuje wyprodukowanie jednego opatrunku? Począwszy od transformacji komórek lnu do końcowego produktu?

Jeżeli się założy, że proces ten powinien być procesem technologicznym, to jest to długi czas, bowiem bardzo długo trwa namnażanie roślin. Wychodzimy przecież z pojedynczych komórek. Te komórki należy rozmnożyć tak, aby dały tony nasion. Okres co najmniej trzech sezonów wegetacyjnych, plus okres około 2 lat eksperymentowania z transformacją daje nam w sumie pięć lat. I tyle czasu potrzeba na wyprodukowanie opatrunku.

Schemat ilustrujący proces powstawania opatrunku z modyfikowanego genetycznie lnu. Całość zajmuje około 5 lat.

 

To bardzo długo. Ale ten czas chyba się opłaca, bowiem rezultaty stosowania opatrunków są przecież zadziwiająco pozytywne. Pierwsze sukcesy w leczeniu ciężko gojących się ran odnotowano już 4 lata temu, w 2009 roku został Pan zauważony i doceniony przez Ministerstwo Nauki, które przyznało Panu duży grant na kolejne badania. Wtedy o opatrunkach z modyfikowanego genetycznie lnu zaczęto mówić głośniej i więcej. Kiedyś, w jednym z wywiadów powiedział Pan, że aby rozpowszechniać plastry założył Pan Fundację Linum i był to swego rodzaju akt desperacji odpowiadający na zapotrzebowanie wśród chorych. Co wcześniej stało na przeszkodzie? Czy tak pozytywne rezultaty stosowania opatrunków i aprobata Ministerstwa Nauki nie przekonywały inwestorów?

Problem polega na tym, że aby było można coś upowszechniać trzeba mieć certyfikat zgodności, bądź certyfikat produkcji. Aby zdobyć certyfikat produkcji musieliśmy zgromadzić 23 cm wysokości dokumentów. Specjalnie mówię o centymetrach, a nie o ilości kartek, ponieważ chcę zobrazować skalę trudności jakie trzeba było pokonać. Certyfikat potrzebny jest, aby produkt można było wprowadzić na rynek, ale żeby go zdobyć, oprócz 23 cm różnego rodzaju dokumentacji wymagana jest również opinia akredytowanych laboratoriów. Są to na przykład opnie o sterylności, o nie alergenności, o nie drażniącym działaniu. I tu moim zdaniem problem tkwi w legislacji, a takie opinie podważają autorytet i wręcz obdarzają brakiem zaufania tych, którzy stworzyli jakiś produkt. Chętnie słucha się o tym co dany zespół badawczy odkrył, opublikował, stworzył, ale tym najważniejszym elementem jest urzędnik lub laboratorium akredytowane, które wydaje ostateczną opinię. Jakim dorobkiem naukowym, bądź badawczym charakteryzuje się laboratorium akredytowane, jego zarządcy i pracownicy? Zazwyczaj żadnym, w porównaniu z naukowcami, których wyniki są wielokrotnie weryfikowane przez recenzentów, czy przez gremia publikujące dane. To jest powielanie instytucji, które stanowiło dla nas barierę. Jako naukowcy, świadomi własnej pracy, którzy robią wszystko według najnowszych trendów, najlepiej jak to jest możliwe, czuliśmy ogromny dyskomfort, gdy ostatecznym argumentem przemawiającym za tym, czy nasz produkt należy uznać za dobry, była opinia laboratorium akredytowanego. Każda taka opinia w postaci pieczątki kosztuje kilkanaście tysięcy złotych, a w laboratorium akredytowanym w zasadzie nie robi się nic ponad to co my zrobiliśmy u siebie. Nie ma w Polsce organizacji, która zapłaciłaby za wystawienie tych wszystkich opinii. Pozostawało mi więc wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni, albo założyć Fundację, przez którą mogłem częściowo sfinansować badania wymagane do wystawienia opinii. Zakładając Fundację, gromadząc stos dokumentów i opłacając laboratoria akredytowane udało nam się zdobyć certyfikat, dzięki czemu mogliśmy w końcu rozprowadzać opatrunki.

Przygotowując się do dzisiejszej rozmowy spotkałem się z różnymi komentarzami na temat komercjalizacji opatrunków lnianych. Wśród komentujących wyodrębniły się dwa fronty. Jedni uważają, że problemy w postaci braku zainteresowania ze strony inwestorów, czy przerastającej naukowców biurokracji, spowodowane były nieobecnością doświadczonego menagera, który sprawnie połączyłby biznes z nauką. Z kolei drugi front zaciekle broni Pańskich idei i tego, że nie sprzedał Pan pokątnie pomysłu na Zachód, zaś walczył z przeszkodami prawnymi i finansowymi. Jak Pan to skomentuje? 

Inwestorów było i jest wielu. W dalszym ciągu mam mnóstwo ofert z różnych krajów. Jednak stoję na takim stanowisku, że opatrunki lniane są produktem biotechnologicznym i powstały one dzięki działalności biotechnologów. Tak więc naturalną konsekwencją jest, że to biotechnolodzy powinni pracować w firmie, która opatrunki będzie produkować. Dlatego od zawsze najważniejsze dla mnie było, jest i będzie, aby przy okazji wdrażania na rynek nowych, innowacyjnych produktów, tworzyły się firmy, które zatrudniałyby naszych absolwentów biotechnologii. I tu można powiedzieć, że odniosłem niewielki sukces, bowiem czerech naszych absolwentów zostało zatrudnionych w firmie zajmującej się lnem. Jest to póki co niewiele, ale to jest początek, przedsiębiorstwo się rozwija i mam nadzieję zaowocuje w przyszłości większą ilością różnych prototypów.

Ostatnimi czasy o komercjalizacji wiedzy dużo się mówi, organizuje się konferencje, powtarza się te same slogany i zakłada organizacje, które mają rzekomo pomóc w łączeniu nauki z biznesem. Dla mnie to wszystko utopia. Usłyszeć można, szczególnie z ust polityków, że „dziś aby osiągnąć sukces wystarczy tylko dobry pomysł”. Każdemu z nich mogę podsunąć pomysł, ale proponuję, aby spróbował go od początku do końca zrealizować. Wtedy okaże się, że to tylko puste słowa i nieprawda. Niestety, ale pomysł to za mało i to nie tylko w Polsce. Liczy się przede wszystkim prototyp. Jak się pokaże gotowy produkt w formie prototypu, wtedy można liczyć na zainteresowanie biznesu. Ale też często są to inwestorzy, którzy najchętniej chcieliby otrzymać spakowany produkt gotowy do sprzedaży, zatrudnić kilku przedstawicieli, a autorowi odpalać z tej sprzedaży jakiś procent. Sam się wielokrotnie spotkałem z takimi propozycjami, dlatego uważam, że hasła typu „liczy się pomysł” to utopia i nieprawda. Między pomysłem, a wykonaniem prototypu jest ogromna przepaść, a na drodze stoi mnóstwo dodatkowych przeszkód prawnych…

…z którymi naukowcy czasem nie potrafią sobie poradzić. Więc istnienie instytucji łączących naukę z biznesem ma chyba jednak jakiś sens?

Nie do końca. To są instytucje, które zazwyczaj mają mieć pieniądze. A jest kolosalna różnica między inwestorami, którzy mają mieć pieniądze, a tymi którzy pieniądze mają. Instytucje zajmujące się konsolidacją nauki i biznesu to według mnie zbędne, nic nie dające twory. Muszą za to powstawać i istnieć organizacje, przedsiębiorcy, albo grupy przedsiębiorstw, które mają pieniądze i bezpośrednio mogą je transferować do nauki. Jeżeli naukowiec sam nie znajdzie dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, które wie jak, i potrafi dobrze zainwestować, to cała reszta to puste hasła i czcze gadanie.

Cena jednego opatrunku to około 15 zł. Jasne jest, że jeden opatrunek to trochę mało do walki z przewlekłymi schorzeniami, a efekty może przynieść jedynie dłuższa terapia, co za tym idzie bardziej kosztowna dla pacjenta. Za 12 tygodniową terapię należy zapłacić około 1300 zł. Czy to, że opatrunki uzyskały niedawno certyfikat produktów medycznych sprawi, że ceny spadną, a opatrunki będą bardziej rozpowszechnione i dostępne dla szerszej rzeszy pacjentów? Na liście leków refundowanych na rok 2012 nie znalazłem opatrunków lnianych.

Rzeczywiście, nie ma opatrunków na liście leków refundowanych, ale dlatego, że myśmy o to jeszcze nie zabiegali. To będzie kolejny krok. W trosce o pacjenta będziemy się starać, aby opatrunki na tej liście się znalazły. Nigdy nie byliśmy szczególnie zainteresowani wielkim zarobkiem, priorytetem było zawsze dobro pacjenta i niesienie mu pomocy. Fundacja Linum działa całkowicie non-profit, nikt nie zarabia w niej ani grosza. Koszty jakie musi ponieść pacjent pokrywają wydatki producenta, my pracujemy na zasadzie wolontariatu. Czasem zastanawiałem się czy 15 zł to drogo, ale patrząc na inne opatrunki dostępne na rynku, po 40-50 zł za sztukę, myślę że nasza cena jest rozsądna. W każdym razie mam zamiar złożyć wniosek o refundację do NFZ.

Gdzie obecnie produkowane są opatrunki?

Obecnie są to zakłady LenPharma w Malborku. Przedsiębiorstwo to zyskało niedawno pieniądze z kredytu technologicznego na budowę nowej linii produkcyjnej i ono docelowo już będzie produkować opatrunki na dużą skalę. Były przymiarki, wręcz nawet rozpoczęto produkcję w zakładach lniarskich Orzeł w Mysłakowicach koło Jeleniej Góry, jednak firma ta już wtedy była w stanie upadłości, a my nie posiadaliśmy jeszcze certyfikatu produkcji, przez co nie mogliśmy oficjalnie rozpowszechniać opatrunków. W dalszym ciągu znajduje się tam park maszynowy i może z czasem ktoś wykupi i podniesie z kolan ten obiekt. Sam miałem niedawno plan utworzenia Centrum Biotechnologii Lnu na gruzach zakładów lniarskich Orzeł, ale na razie nie znalazł się nikt chętny, kto zainwestowałby kilka milionów w restrukturyzację.

W 2011 roku ujawnił Pan, że żel wytwarzany z kilku typów modyfikowanego w Pańskim zakładzie lnu ma wybitne właściwości antybakteryjne i działa nawet na szczepy gronkowca złocistego wykazujące silną oporność na antybiotyki. Jak Pan sądzi, czy z antybakteryjnym żelem pójdzie już nieco łatwiej niż z opatrunkami?

Sądzę, że tak, bowiem proces produkcyjny jest dużo prostszy niż w przypadku opatrunków. Wymaga kilku działań ekstrakcyjnych, oczyszczania i zmieszania z czynnikiem żelującym. Szczerze mówiąc bardzo liczę, że wszystko potoczy się sprawniej. Żel działa nie tylko na gronkowca. Najgorszą bakterią, z którą przychodzi się zmierzyć lekarzom jest Pseudomonas aeruginosa. Okropny drobnoustrój, wykazujący dużą odporność na antybiotyki. Przeprowadziliśmy badania laboratoryjne naszego żelu, na kilkunastu szczepach szpitalnych gronkowca, Pseudomonas, E. coli, i w zależności od gatunku bakterii mamy przygotowane preparaty, które mogą być pomocne. Teraz czeka nas najtrudniejszy krok, którym są eksperymenty na ludziach. Bowiem po testach przeprowadzonych wyłącznie na płytkach w laboratorium dobrze byłoby zobaczyć czy żel funkcjonuje równie efektywnie na skórze, bądź ranie pacjenta. Na razie jesteśmy wystarczająco zdeterminowani, aby kontynuować starania o pozwolenie na badania kliniczne. Przygotowujemy wniosek do Komisji Bioetycznej i staramy się o pozyskanie dofinansowania dalszych badań. Moim zdaniem antybakteryjny żel ma nawet jaśniejszą przyszłość niż opatrunki.

Dane z 2009 roku mówią, że na skutek braku skutecznego antybiotyku zarejestrowano w USA 25 tys. zgonów i 19 tys. w Europie. I to są dane tylko zarejestrowane, oficjalne, pochodzące ze szpitali. Oporność na antybiotyki już w tej chwili jest ogromna i będzie rosła dalej. Spowodowane to jest przede wszystkim nadmiernym wykorzystywaniem antybiotyków u ludzi, oraz dodawaniem antybiotyków do pasz, w celu zwiększenia masy zwierząt hodowlanych. Oporność drobnoustrojów rośnie, a my nie nadążamy z produkcją nowych antybiotyków.

Antybiotyki syntetyzowane chemicznie celują zazwyczaj tylko w jeden proces u bakterii, na przykład są inhibitorami topoizomerazy bakteryjnej, przez co bakterie nie mogą się rozmnażać, albo działają na ścianę komórkową tworząc w niej pory, przez które wypływają płyny komórkowe bakterii. Natomiast związki pozyskane z modyfikowanego genetycznie lnu i zawarte w żelu, są po pierwsze pochodzenia naturalnego, a po drugie swoim działaniem obejmują wszystkie procesy mające na celu unieszkodliwienie bakterii. Działają kompleksowo, w zależności od odpowiednio dobranego stężenia i składu. Ponadto związki antybakteryjne z lnu nie są toksyczne dla komórek ludzkich. Po raz pierwszy więc jawi się wielka możliwość konstruowania antybiotyku na bieżąco, w dodatku łatwo i w krótkim czasie. Mamy żel, który potrafi zabić nawet najbardziej agresywne szczepy Pseudomonas. Jest to gotowy prototyp, który mam nadzieję uda nam się wprowadzić do powszechnej produkcji.

Czyli na razie nie planuje Pan odpoczynku, głowa jest pełna pomysłów, a len pełen potencjału?

Dobrze Pan to ujął. W lnie tkwi ogromny potencjał. Na najbliższą przyszłość głównym priorytetem jest szersze przetestowanie żelu antybakteryjnego, a z czasem wprowadzenie go na rynek, na początku choćby w postaci preparatu na trądzik.

Ponadto, z grupą przedsiębiorców staramy się uruchomić Program Rewitalizacji Lnu. Dużo ziemi leży odłogiem, wciąż istnieje infrastruktura przetwórcza, jak choćby we wspomnianych Mysłakowicach, jest wielu rolników chętnych do uprawy, tylko musi być odbiorca, trzeba ten len przetworzyć. Jeżeli będą odbiorcy, rolnicy będą uprawiać len. Na samym Dolnym Śląsku jest 170 tys. hektarów nadających się pod uprawy lnu. Chcielibyśmy przywrócić tradycję uprawy i przetwórstwa, ale w nowej lepszej formie, o nowej prozdrowotnej jakości. Mamy na przykład typ lnu, w którym włókna zawierają kopolimer celulozy i polihydroksymaślanu. Tekstylia z takiego włókna nie będą się gniotły. Tak więc potencjał i możliwości są ogromne, ale potrzebne są scalone i skoordynowane w odpowiednim programie działania oraz pieniądze. Będziemy o te fundusze zabiegać, między innymi w Ministerstwie Rolnictwa, i postaramy się uświadomić, że rekultywacja upraw lnu i przetwórstwa to nie powrót do czegoś co było, a przyszłość, która może przynieść wiele korzyści i zysków.

O lnie trzeba mówić, jak się o nim mówi to ten temat żyje, a jeżeli żyje to budzi emocje.

Dziękują bardzo za rozmowę.

Również dziękuję.

 

Portal Biotechnologia.pl serdecznie dziękuje Panu Profesorowi za możliwość przeprowadzenia wywiadu.

Serdeczne podziękowania dla Pana Kamila Kostyna z Zakładu Biochemii Genetycznej za przygotowanie schematu.

 

rozmawiał red. Tomasz Sznerch

KOMENTARZE
Newsletter